niedziela, 11 listopada 2012

Numer 133 - Pink Floyd "Goodbye Blue Sky"

Do wcale niemałej plejady rzeczy, które w okresie dziecięcym nieco mnie przerażały zaliczał się - i nawet zajmował miejsce w czołówce - pewien drewniany zegar półkowy stojącym w centralnym miejscu w pokoju gościnnym u wujka mojej babci. Nie było siły, za każdym razem, gdy tam nocowaliśmy zegar musiał być chowany na strychu, a i tak przez ściany słyszałem głuche odgłosy jego bicia i nie mogłem spać, a nawet gdy już zasypiałem, nie spałem bynajmniej spokojnie. Porównywalne z tamtym zegarem koszmary wywoływał tylko Pink Floyd.

Chodzi oczywiście o The Wall - możliwie, że najbardziej ponury ze wszystkich albumów zespołu i towarzyszący mu film. Rzecz jasna, jako dziecku nie wolno mi było oglądać tego oficjalnie (system zakazów obejmował też Freddyego Krugera i parę innych filmów), ale traf chciał, że coś tam uszczknąłem przypadkiem, gdy tata oglądał "The Wall" z kolegą.

Zapamiętałem dwie sceny - tę z nauczycielem, gdy temu żona karze zjeść chrząstkę, i nieco późniejszą, animowaną, z latającym ptakiem wyrywającym ziemię z krwią, latającymi krzyżami i trupami żołnierzy. I właśnie ta druga zafundowała mi parę bezsennych nocy, jednocześnie skutecznie zasiewając strach przed potencjalnie mocno traumatycznym odsłuchem samego albumu. "The Wall" omijałem z daleka.

W naturze człowieka może i nie zawsze leży dzielne mierzenie się z własnymi strachami, ale w końcu ten moment przełamania nastąpił - może to zaciekawienie przeważyło? - i podobnie jak w końcu zacząłem oglądać "Thrillera" Michaela Jacksona, przed którym swego czasu uciekałem do kuchni, ilekroć pojawiał się w telewizji, stawiłem czoła i "Goodbye Blue Sky", który od tamtego momentu stał się już nie tyle przerażający, co przerażająco smutny.

Natomiast tamtego starego zegara unikam do dziś.


1 komentarz:

Greg (TheLivingReceiver) pisze...

Kocham Floydów. Szczególną sympatią darzę album Dark Side of the Moon. :)