Od
moich pierwszych wyjazdów do Głowienki minęło już wiele lat, ale mimo
upływu czasu wspomnienia zostały. Te o wieczorach przy ognisku, gdzie
próbowałem popisywać się grając i wyjąc kawałki Elektrycznych Gitar.
Przygody z liśćmi tytoniu, które - wbrew rozsądkowi a całkowicie zgodnie
z młodzieńczą, prawie ułańską fantazją - zwijaliśmy i paliliśmy, potem
mocno to odchorowując. Ponure drzewo w drodze nad rzekę, pod którym
według miejscowych opowieści znajdował się masowy grób zmarłych w czasie
epidemii. Bilard i oranżada (piwo wtedy jeszcze nie smakowało) w
Karczmie pod Kołem. I "Dookie" - album, jeszcze w formacie kasetowym,
który kupiłem tuż przed wyjazdem, a które nagle stało się wiodącą
ścieżką dźwiękową tamtych wakacji.
Singlowy
"Basket Case" słyszało już wtedy całe pokolenie MTV, ale ten album nie
tylko nim stał - to był praktycznie hit za hitem, zero wypełniaczy,
świetne melodie, dobre teksty, w których młody gniewny, nawet ten z
dalekiej Polski, mógł znaleźć jakieś odbicie swoich rozterek. Jakaś
spontaniczność, naturalność w brzmieniu. I Billy Joe bez eye-linerów, za
to z iście punkowo nieuporządkowanym zgryzem.
Człowiek
ma wprawdzie naturalne skłonności do upiększania wspomnień i nadawania
im niemal metafizycznych znaczeń, ale niekiedy przeszłość siłą rzeczy
wygrywa z teraźniejszością. Green Day A.D. 2012 to parada bufonów
szykujących się do wydania kolejnego jeszcze bardziej epickiego
(trzyczęściowego) dzieła i tytułujących swoje koncertowe dvd skromnym
"awesome as fuck".
Do
Głowienki już nie wrócę - czasu nie da się cofnąć, a pewne rzeczy
mijają bezpowrotnie, ale włączając "Dookie" mogę sobie przynajmniej na chwilę przypomnieć, jak to fajnie było być takim bezpretensjonalnym, wyluzowanym i pozbawionym wyobraźni (a może na odwrót) gnojkiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz