Nick
Hornby wydał kiedyś zbiór esejów pod tytułem "31 songs" traktujący -
jak by inaczej - o muzyce, ale sięgający głębiej - do wycinków z życia autora, przemyśleń na temat znaczenia muzyki, wreszcie pewnej porcji
około filozoficznych rozważań. Wszystko jednak na luzie, bez
niepotrzebnej spinki. W jakimś stopniu tamta książka wpłynęła na decyzję
o tym, czym ma być ten blog. Osobistymi historiami o muzyce lub z
muzyką w tle. Pewnie trochę pretensjonalnymi, ale trochę pretensjonalna
to jest idea tego bloga sama w sobie.
Pamiętam,
gdy miałem jakieś dziesięć lat, znalazłem stary brulion, gęsto
zapisany, z dodanymi tu i ówdzie ręcznie wykonanymi rysunkami. Pamiętnik
mojej mamy. O tym jak jeździła w Beskidy, o jej znajomych, różnych
sytuacjach, barwne historie (spokojnie, nic obscenicznego), w tym ta,
jak poznała tatę. Takie utrwalone fragmenty przeszłości mają ogromną
wartość, zwłaszcza dla bliskich. Myśl o tym to także dodatkowa motywacja
w kontekście tego bloga. Może właśnie moja córeczka za kilka,
kilkanaście lat przeczyta to, co właśnie teraz piszę, odkryje dla siebie
muzykę, której słuchałem i pozna jej kontekst. Recenzje muzyczne można
przeczytać w tysiącach ciekawszych od tego miejsc i w tym obszarze nie
chcę się nigdy, z nikim ścigać. Ten blog to, jak już setki razy
wspominałem, subiektywna wizja miejsca muzyki w moim życiu, więc nie mam
za złe, jeśli ktoś go czyta tylko dla beki.
I Break Horses idealnie definiuje jedną z moich
ulubionych twarzy muzyki - nostalgiczną, rozmarzoną, może nieco naiwnie
romantyczną, choć okoliczności poznania "Winter Beats" to raczej zwykła proza życia.
Spotify, lista z Drowned in Sound, parę przeskipowanych utworów, jeden
nagle chwyta i repetuję go potem przez kolejne godziny, myjąc naczynia,
sprzątając łazienkę i robiąc pranie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz