Hook - wiadomo, taki bardzo subiektywnie wyselekcjonowany element utworu, który najbardziej przykuwa uwagę, wybija się na tle pozostałych elementów kompozycji. W skrajnych przypadkach wywołuje dreszcze i gęsią skórkę. W najskrajniejszych ratuje najbardziej gówniane utwory z opresji. "Living In My House" nie jest bynajmniej gówniany, ma to banalne, ale fajne, oparte na raptem dwóch dźwiękach rozmyte klawiszowe plumkanie w tle, przyzwoity, choć trochę toporny refren, dynamiczną solówę w mostku. Ogólnie wszystko buja, ale to nie tłumaczy dlaczego od dwóch dni słucham tego kawałka praktycznie bez przerwy, repeaty odliczając w dziesiątkach odtworzeń. Moja dziewczyna pewnie by rzuciła, że to przez to, że bez szemrania kupie każdy szit, który przypomina mi cudowne lata osiemdziesiąte ,których ona tak szczerze nie znosi. Ale ja wiem, jaka jest prawda. Jeśli hook to wisienka na torcie, to w tym przypadku tort mi jest zbędny i jem samą wisienkę. Wisienkę w postaci pojedynczych wokalnych wejść Pip Brown, których prawdopodobnie będę słuchał tak długo, aż ogłuchnę, albo prądu zabraknie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz