I oto staję przed miastem pełnym oddechów popękanych rzeźb. Próbuję dopatrzeć się złowieszczych drewnianych drzew, pająków nieba, stalowych rynien spijających deszcz, ale miasto nie ma dziś ochoty korespondować z ponurymi fakturami piosenki, która jemu była dedykowana.
Rzecz jasna, każde odwiedzone miejsce przywołuje potem jakieś wspomnienia, ale te z tego miasta są nadal wyjątkowo intensywne. Wizyta w Mózgu, o czym przypomina podniszczony bilet wstępu, podczepiony do korkowej tablicy w moim ex-pokoju w mieszkaniu babci, gorąca czekolada z chilli u Sowy, spacery wzdłuż Brdy i zaskoczenie, gdy zdałem sobie sprawę, że stąd pochodzi Mariusz Max Kolonko.
Wypady do Bydgoszczy, których było zdecydowanie za mało, zawsze oznaczały totalny reset psychiczny - relaks poprzez odepchnięcie na bok codziennych spraw i pogrążenie się w tym, co sprawiało mi największą frajdę - długich dyskusjach o muzyce, o literaturze, o filmie, degustowaniu dobrego wina czy domowych nalewek, jedzeniu suszonych pomidorów, kaparów, serów pleśniowych bardziej i mniej, szparagów z sosem beszamelowym. Nie w jakiejś snobistycznej restauracji, a w domowym zaciszu. A przede wszystkim w towarzystwie A. i J., których pasje i podejście do życia zawsze budziły moją zazdrość i szczery podziw.
"Bydgoszcz" to tylko jedna z muzycznych pocztówek z miasta, do którego mam chyba większy sentyment niż do Krakowa, gdzie spędziłem spory kawał dorosłego życia. Pocztówka, która na przekór swojemu oryginalnemu, ponuremu wydźwiękowi, kojarzy mi się jak najbardziej pozytywnie.
czwartek, 21 lipca 2011
Numer 172 - Variete "Bydgoszcz"
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz