poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Numer 170 - Thin Lizzy "Waiting for An Alibi"

Pierwszy kontakt z Thin Lizzy prowadził przez metry taśm szpulowych z rodzinnej kolekcji, która potem bezpowrotnie zaginęła. Stary magnetofon szpulowy to była cenna zabawka w zasadniczo mrocznych dla zabawek czasach PRLu. Przewijałem wte i we wte, nie będąc w pełni świadomy, czego słucham.

Piracka kaseta z pomarańczową okładką, jakich w latach osiemdziesiątych było pełno. Chałupniczo zmontowane greatest hits zachomikowane gdzieś w zakurzonej szufladzie. Odchomikowane przez młodego mnie, wtedy już żywo interesującego się muzyką. Po raz pierwszy zetknąłem się "Waiting For An Alibi". Z Thin Lizzy to był kontakt numer dwa.

W punkcie kulminacyjnym fascynacji Everclear - "numerem jeden na liście moich zespołów wszechczasów" przypomniałem sobie o Lizzy po raz trzeci. Miałem wrażenie, że zawsze coś łączyło obu wokalistów - Lynnota i Alexakisa - barwa głosu, sposób frazowania, ale też - zachowując wszelkie proporcje - podejście do kompozycji, łączenie power-popowej mocy z bezpretensjonalną lirycznością, stawianie bardziej na gitarową zwiewność niż naznaczony testosteronem gitarowy ciężar.

W załączeniu do powyższego dochodzi chwytliwa linia basu z "Waiting For An Alibi" - jedna z moich ulubionych w tym kawałku historii muzyki, który dałem radę do dnia dzisiejszego ogarnąć. Kiedyś wydrukuję sobie jej zapis nutowy, oprawię i powieszę nad łóżkiem.



Brak komentarzy: