Przyroda przynosi spokój i wytchnienie - wie to każdy i pewnie również z tego powodu co rusz wychodzą płyty z muzyką relaksacyjną, wszystkie te "kojące moce natury", "szumy oceanu" i "szelesty runa leśnego". Nie kupiłem żadnej z nich, ale nie mogę nie docenić wpływu lasów i kniei na moje zdrowie tak psychiczne jak i fizyczne.
Paradoksalnie, ile razy wdrapywałem się na Chatkę na Rogaczu, o której wspominałem w poprzednich postach - czy to w deszczu, czy mrozie, błocie i śniegu zawsze czułem się po tej niemal morderczej marszrucie bardziej wypoczęty niż oglądając ulubiony serial, imprezując czy grając w Tomb Raider. Po prostu wyciszenie wewnętrzne połączone z fizycznym wyciskiem robi z reguły dobrą robotę.
Jeśli szukam całkowitego wyciszenia, nie włączam muzyki. "Alone in Kyoto" stanowi w tym wszystkim wyjątek. Delikatna i krucha melodia działa na mnie terapeutycznie. Oczywiście, siłą rzeczy potrafi ona narzucić skojarzenia z "Lost In Translation" czy Japonią w ogóle, ale, na mój gust, jej podstawowym punktem odniesienia jest harmonia z przyrodą.
Docierając na miejsce nie wchodzę od razu do Chatki. Najpierw podchodzę do barierki oddzielającej ścieżkę od ostrego spadu. Chatka położona jest na odsłoniętym zboczu, dzięki czemu przed oczami rozpościera się wspaniały widok na Skrzyczne, a na dole, gdzieś między migocącymi światłami wiosek i nieodległej Bielsko Białej pozostają wszystkie życiowe problemy. Prawie. Moim jedynym problemem jest to, czy podczas nocnej wyprawy do toalety nie przyuważy i nie pogoni mnie jakiś dzik.
środa, 9 lutego 2011
Numer 212 - Air "Alone In Kyoto"
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz