Rano, budzę się z reguły przed siódmą i zanim wygrzebię się do pracy ewentualnie pozwalam sobie na parę minut z jakimś radiem internetowym, przeważnie mało pamiętam, co tam grali. W drodze do pracy, która zajmuje mi około 10 minut, jeśli naprawdę baaaardzo wolno jadę i tyle samo, jeśli wyjątkowo szybko idę, zdążę przesłuchać ze dwa utwory i to nie są specjalnie rozbudowane kompozycje.
W pracy muzycznie cicho i głucho - stukanie klawiszy, pobrzękiwanie telefonu (niespecjalnie wyróżniająca się melodyjka), grzmienie eskalacji, szuranie raportów, siorbanie kawy - proza korporacyjnego życia. Gdzieś w oddali leci Pitbull, to jakaś niesubordynowana koleżanka puszcza w eter biurowego open space dźwięki, które znieść ciężko nawet wytrwałym i doświadczonym managerom wyższych szczebli. Pytam znajomej z biura w Polsce, co tam u niej i czy ma coś ciekawego, a u niej też posucha, masa maili, z których próbuje się odgrzebać i ogólnie muzyka to temat bardzo odległy między 8:00-17:00, jeśli nie dłużej.
W domu czeka już rozentuzjazmowana dziewiętnastomiesięczna córeczka, która szczególnie upodobała sobie uskutecznianie różnych naprawdę zadziwiających figur tanecznych do piosenki "Tu Cafe" niejakiej Nohy, ja cierpię katusze, próbuję zdzierżyć ten wokal, ale cóż począć, że własne dziecko łase na te dźwięki jak stonka na łęcinę.
Zbliża się noc i jakkolwiek dawno już nie zasypiałem z słuchawkami na uszach (ponoć też niezdrowo), robię sobie wyjątek i puszczam coś, czego nie słuchałem już od bardzo, bardzo dawna.
czwartek, 7 lutego 2013
Numer 132 - Porcupine Tree "Voyage 34 (Part 1,2,3,4)"
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz