piątek, 20 lipca 2012

Koniec przerywnika

Jeśli ktoś jeszcze tu zagląda, to przepraszam za ciszę. Z drugiej strony mam usprawiedliwienie - miesiąc miodowy, którego echa pewnie jakoś znajdą odbicie w kolejnych postach. Tymczasem do jutra.

wtorek, 5 czerwca 2012

Przerywnik poślubny

Przygotowania trwały prawie rok, ale opłacało się - moje wielkie tłuste polskie wesele było nadzwyczaj udane, przede wszystkim dzięki gościom. Bawiliśmy się do białego rana. Ale na samym początku był pierwszy taniec i wbrew staropolskiej tradycji zdecydowaliśmy się na poniższy kawałek.

poniedziałek, 28 maja 2012

Numer 143 - Kaliber 44 "Bierz mój miecz i masz"

O Kalibrze 44, a raczej Magiku znowu głośno, tym razem za sprawą filmu "Jesteś Bogiem". Sam, choć miałem wszelkie predyspozycje (acz głównie wiekowe), by być fanem grupy w momencie jej powstania, wtedy obchodziła mnie praktycznie niewiele. I nie ma co się kryć, do dziś 90% polskiego rapu to dla mnie obszar niezbadany, ewentualnie dostrzeżony kątem oka i to głównie za sprawą brata, który w temacie siedzi. Nie trzeba jednak być znawcą, żeby zdać sobie sprawę z  charakterystyczności brzmienia i przekazu Kalibra. Biorąc na tapetę taki "Bierz mój miecz i masz" początkowo zmyleni dosadnym, przekraczającym kilkakrotnie granicę wulgarności tekstem, możemy nie zauważyć płynącej w nim - jakkolwiek banalnie to brzmi - podskórnej poetyckości zapodanej lekceważącym czystą dykcję, miejscami sepleniącym, nieco paranoicznym flow w trzech wydaniach. No i ten świetnie dobrany refren - w innej konwencji, wyrwany fragment jakiegoś filmu z lat 50? (wkładka płyty milczy na ten temat). Do tego rozpowszechnione na rodzimym gruncie, klasyczne "sprawdź to", tu ponoć zarzucone po raz pierwszy w historii. No i wreszcie - działa też patriotyzm lokalny, w końcu to ziomale niemal zza płota. Szacun - mimo, że to nigdy do końca nie była moja bajka.



.

sobota, 12 maja 2012

Numer 144 - Kombi "Za Ciosem Cios"

Kombi to trudny temat w moim domu. Jak byłem mały, to tata miał dwa ich albumy na winylach: taki z połamanymi, posrebrzanymi sztućcami i drugi - z Łosowskim w gaciach w paski i Skawińskim zrobionym a'la Hercules Poirot, gdyby tenże umiał grać na gitarze (może umiał?). Posłuchać sobie ich za bardzo nie mogliśmy, bo mama jakoś niespecjalnie za nimi przepadała. Ponoć dobieramy sobie partnerów troszkę podobnych do naszych rodziców, ale akurat A. i moja mama totalnie się różnią. Z małym wyjątkiem. A. też nie znosi Kombi. Pisałem już o zakazie Kombi na zbliżającym się weselu, restrykcje obejmują jednak także bardziej prozaiczne sfery życia. Zostaje słuchanie po kryjomu, albo w sprzyjających okolicznościach przyrody: jakiś męski wieczór, pogawędki o życiu na balkonie, narzekanie na to, że baby są jakieś inne, wspominanie przeszłości (ewidentny symptom starzenia się, gdy zamiast starać się zdobywać nowe doświadczenia, nieustannie rozpamiętuje się stare dobre czasy). "Za ciosem cios" jakoś tak się z tym kojarzy, bo jest po prostu - nie bójmy się tego słowa - o życiu, gdzie raz z górki, raz pod górkę. Skawiński, a my wraz z nim, ulegamy tej magii wspomnień (płynąca rzeką nostalgii zwrotka), by potem zderzyć się z brutalną rzeczywistością (mocarny swym rozgoryczeniem refren). Ale gdy już sobie tak powspominamy, pomarudzimy nieco, to noc się kończy, butelka wina już pusta i przychodzi refleksja, że chyba jednak za młodzi jesteśmy na takie zgredzenie. Przynajmniej do kolejnego razu.

poniedziałek, 7 maja 2012

Numer 145 - Green Day "Emenius Sleepus"

Od moich pierwszych wyjazdów do Głowienki minęło już wiele lat, ale mimo upływu czasu wspomnienia zostały. Te o wieczorach przy ognisku, gdzie próbowałem popisywać się grając i wyjąc kawałki Elektrycznych Gitar. Przygody z liśćmi tytoniu, które - wbrew rozsądkowi a całkowicie zgodnie z młodzieńczą, prawie ułańską fantazją - zwijaliśmy i paliliśmy, potem mocno to odchorowując. Ponure drzewo w drodze nad rzekę, pod którym według miejscowych opowieści znajdował się masowy grób zmarłych w czasie epidemii. Bilard i oranżada (piwo wtedy jeszcze nie smakowało) w Karczmie pod Kołem. I "Dookie" - album, jeszcze w formacie kasetowym, który kupiłem tuż przed wyjazdem, a które nagle stało się wiodącą ścieżką dźwiękową tamtych wakacji. 

Singlowy "Basket Case" słyszało już wtedy całe pokolenie MTV, ale ten album nie tylko nim stał - to był praktycznie hit za hitem, zero wypełniaczy, świetne melodie, dobre teksty, w których młody gniewny, nawet ten z dalekiej Polski, mógł znaleźć jakieś odbicie swoich rozterek. Jakaś spontaniczność, naturalność w brzmieniu. I Billy Joe bez eye-linerów, za to z iście punkowo nieuporządkowanym zgryzem.

Człowiek ma wprawdzie naturalne skłonności do upiększania wspomnień i nadawania im niemal metafizycznych znaczeń, ale niekiedy przeszłość siłą rzeczy wygrywa z teraźniejszością. Green Day A.D. 2012 to parada bufonów szykujących się do wydania kolejnego jeszcze bardziej epickiego (trzyczęściowego) dzieła i tytułujących swoje koncertowe dvd skromnym "awesome as fuck".

Do Głowienki już nie wrócę - czasu nie da się cofnąć, a pewne rzeczy mijają bezpowrotnie, ale włączając "Dookie" mogę sobie przynajmniej na chwilę przypomnieć, jak to fajnie było być takim bezpretensjonalnym, wyluzowanym i pozbawionym wyobraźni (a może na odwrót) gnojkiem.



niedziela, 29 kwietnia 2012

Numer 146 - The Drums "I Felt Stupid"



Linie telefoniczne zablokowane - nikt nie wie, gdzie jest świadek. Na sali panika - kwiaty miały być lekko, a są mocno fioletowe. Brakuje soli do chleba na przywitanie, świniak, który miał być kulminacyjnym punktem gastronomicznej części imprezy - uciekł. Koszula się nie dopina - chyba kupiłem za wąską, bo przecież nie mogłem przytyć przez miesiąc. Ksiądz dopytuje o karteczki ze spowiedzi. Zapomnieliśmy pójść! I gdzie te cholery są te obrączki!?

Co noc śnią mi się takie scenariusze. Powiedzmy sobie szczerze, stres pracy kontrolera lotów to, w porównaniu do stresu przy organizacji wesela, małe miki. Początki nie zwiastowały żadnych skomplikowanych do podjęcia decyzji, ale właśnie jesteśmy na ostatniej prostej, a ja nie mam krawata, bo nie mogę zdecydować się na kolor.

U jubilera było prosto: obrączki? ta i tamta - mówię. Pani uparcie pokazuje inne modele, ale czuję, że w tych bardziej fikuśnych i ozdobionych jakimiś kamykami wyglądałbym jak cygański król. Dla siebie biorę prostą, z żółtego złota. A. będzie miała z kamyczkiem. Załatwione. No, ale jeszcze spinki i biżuteria. Potem garnitur, koszule, buty. W ramach odstresowania idziemy na "American Pie. Reunion" i to jest chyba pierwsza chwila od dłuższego czasu, kiedy z niemałą ulgą mogę przełączyć mózg w tryb offline.

Przedtem i potem spotkania - ksiądz i nauki przedmałżeńskie, organizatorka wesela, DJ i florystka, pani od ciast i tortów i tak dalej. DJ przestawił długą listę piosenek, które planuje zagrać i ogólne zasady zabawy. A. przedstawiła krótką listę piosenek, których nie mu grać nie wolno. Do "Black & White" Kombi sobie nie zatańczę. U florystki mogłem tylko potakiwać, bo A. miała już wizję, a ja wolę mieć asa w kieszeni na dyskusje na temat menu weselnego. Pogodziłem się już z faktem, że świnek barmanek z tackami na grzbiecie i muchami na szyi nie będzie, ale wyjdę na swoje. Oczywiście to nie koniec, bo trzeba jeszcze wynająć samochód (retro), kupić sukienkę Zuzi, ustalić przebieg imprezy ze świadkami, dokończyć prezentację weselną dla gości (w formie animacji poklatkowej, w weekendy nad tym siedzę).

Gdy już to wszystko minie i zacznie się nietypowa podróż poślubna z naszym małym łobuzem, wolni od zmartwień i trosk wbiegniemy do morza, a potem będziemy tańczyć na plaży, celebrować rozpoczęcie wakacji i śmiać się z tych wszystkich głupot, które teraz urastają do rangi problemów globalnych. A "I Felt Stupid" będzie nam grało na repeacie do białego rana.




wtorek, 3 kwietnia 2012

Numer 147 - Chemical Brothers "Let Forever Be"

Około 1200 kilometrów do przejechania. Na zmianę z moją dziewczyną, córka za mała - jeszcze nie prowadzi. Oczywiście takie wyjazdy to odwieczny problem - co ma grać. Prawda o moich i A. gustach jest brutalna - są skrajnie odmienne. Ona nie zrozumie mojego podniecenia kwietniowym koncertem Motion City Soundtrack w Zurichu, ja z lekkim dystansem podchodzę do jej latynoskich zapędów. Niełatwo wypracować kompromis. Da się niby ustalać - jeden kawałek twój, jeden mój, ale fajnie jest jednak znaleźć coś naprawdę wspólnego. Trochę więc poszperaliśmy w pamięci, pogłówkowaliśmy. No i jest. Piosenka, która niemal nie skończyła jako podkład do naszego filmu weselnego, a była też w pierwszej piątce do ścieżki dźwiękowej pierwszego tańca. Potem doszliśmy do wniosku, że teksty o "sitting in the gutter" mogą być odebrane opacznie i zdecydowaliśmy się na balladę Stachurskyego. Żartowałem.

Do usłyszenia jakoś po 16 kwietnia. Każdy ma prawo do urlopu. Mam i ja.



piątek, 23 marca 2012

Numer 148 - Placebo "Pure Morning"

Pojęcie one hit wonder jest zasadniczo zarezerwowane dla artystów, którzy zabłysnęli jedną piosenką, by potem pogrążyć się w odmętach zapomnienia, próbując, przeważnie bez większego powodzenia, powtórzyć sukces z przeszłości. Ich płyty zalegają półki z przecenami, jeśli już ktoś je tam litościwie rzuci. Bo z reguły jednak nadal coś tam nagrywają, choć ich przekaz dociera wyłącznie do najbardziej zatwardziałych fanów. Historia pamięta takie przeboje jak "The Way" Fastball i bardzo możliwe, że byłem (do czasu wyprowadzki z kraju) jednym człowiekiem w Polsce, któremu chciało się skompletować ich dyskografię. Paradoksalnie, mój prywatny one-hit-wonder znajduję w repertuarze grupy raczej znanej i popularnej, wypuszczającej swego czasu hit za hitem. Moja sympatia do muzyki Placebo zaczyna i kończy się jednak na "Pure Morning", mocnym, hipnotycznym otwarciu ich drugiego albumu. Nic, co nagrali potem, tego jednego utworu nie przeskoczyło. Nie tylko dla mnie. Jeśli Wikipedia się nie myli, mocne, czwarte miejsce "Pure Morning na brytyjskiej liście przebojów w 1998 roku było ich największym dokonaniem.



niedziela, 11 marca 2012

Numer 149 - Mozart & Falco "Rock Me Amadeus"

Mój brat o mało nie załapał się na imiona Wolfgang Amadeusz i niech ten skromny fakt z rodzinnych archiwów odda siłę oddziaływania pewnego austriackiego kompozytora na moją mamę. Używając wyobraźni nietrudno mi przywołać sobie obraz jej w koszulce z napisem "Who the fuck is Salieri?". Miłość do Wolfganga nie pozostawała bez wpływu na jej dzieci. Wpajano nam ją konsekwentnie i przynosiła ona korzyści uboczne - pierwszą wyprawę do stolicy zawdzięczam wystawieniu "Don Giovanniego" w Operze Narodowej. Także "Amadeusz" Formana nie mógł nie znaleźć się w moim repertuarze. Film budził sympatię, fascynację i grozę - sceny z zamaskowanym Salierim składającym ofertę Amadeuszowi prześladowały mnie kilka dobrych, dziecięcych lat. Wpoił też silne przekonanie, że Amadeusz był cool. I miał fajniejsze niż inni koledzy z branży piosenki. Bo tak szczerze - kto poza brukselskimi biurokratami jara się IX Symfonią Beethovena? Tymczasem Mozart rozpala emocje na wszystkich muzycznych frontach po dziś, dając raz po raz dowody na to, że mimo 221 lat od jego śmierci, nadal rządzi. Nie wiem jak Wy, ja i Falco nie mamy w tej kwestii żadnych wątpliwości.



niedziela, 26 lutego 2012

Numer 150 - College "A Real Hero"

Niby deklarujemy, że lubimy muzykę, która zaskakuje, a koniec końców na co dzień przez nasze uszy przewijają się przeważnie obiektywnie mało zaskakujące melodie. Adele w radio. Muzaki w hipermarketach. Kolejny album Kultu. Bardziej niż zawartość płyt, nadal zaskakuje (i rozczarowuje) ich cena (vide coroczny ranking Teraz Rocka). A topionym w winie i czekoladkach chandrom nadal towarzyszy zawsze niezawodny Sting, bądź wczesna Mafia. Hip hop? "Sprawdź to!" rapują kolejni ziomale i okazuje się, że nie było co sprawdzać. Na szukanie naprawdę zaskakującej muzyki pozostaje już niewiele czasu. I niewiele muzyki - jeśli specjaliści mają rację to zagrano i nagrano już każdy możliwy dźwięk. Nie nastraja to optymistycznie.

Czy mamy w sobie coś z inżyniera Mamonia? Może nie wszyscy - ja na pewno. Taki "A Real Hero" jest kompozycją skrajnie niezaskakującą i może dlatego tak bardzo mi się podoba, bo przypomina mi o tych momentach w przesłuchanej muzyce, które budziły ciepłe odczucia. No i o ulubionym filmie z 2011 roku - "Drive". Bez znaczenia nie pozostaje fakt, że lubię jeździć samochodem o zachodzie słońca. Taki to romantyk ze mnie.

Dla tracących nadzieję na odnalezienie elementu zaskoczenia w muzyce jest jednak pocieszenie. Nawet jeśli nagrano już wszystkie możliwe dźwięki, to ja się pytam - czy ktoś z planety Ziemia te wszystkie możliwe dźwięki już słyszał?