niedziela, 4 lipca 2010

Numer 283 - Genesis "Mama"

Jak ktoś zna Genesis z lekkich "Invisible Touchów" czy innych "I Can't Dance", przy "Mamie" może się zdziwić. Bo Phil Collins z "Mamy" to nie koleś z podwórka, luźny gość, który fajnie śpiewa i pozytywnie nastraja podczas podróży samochodem z rodziną na wakacje. Istnieje ryzyko, że "Mama" puszczona w trakcie takiego wypadu skończyłaby się koszmarami sennymi dziecka, skonfundowaniem żony i dołkiem psychicznym męża. Bo w "Mamie" Collins wytacza najcięższy kaliber i nie tyle śpiewa o kimś, co całkowicie wciela się w postać faceta, obsesyjnie pożądającego pewnej prostytutki.

Collins nie odkrywa wszystkich kart od razu, pozwala rozwinąć się kompozycji, zaczyna łagodnie, by w najmniej oczekiwanym momencie dowalić obłąkańczym śmiechem i wreszcie ze łzami ściekającymi po gardle wyśpiewać miażdżący finał pozostawiając w słuchającym cholernie silny niepokój. Mało jest utworów, gdzie desperacja i obłęd nie są słowami w tekście, a można namacalnie wyczuć ich obecność. "Mama" jest jednym z nich.



Brak komentarzy: