Harold Camping faktycznie pomylił się w swoich obliczeniach. O równe siedem lat. Koniec świata nie nastąpił jednak w asyście nuklearnych wybuchów, spadających meteorów czy skoordynowanej erupcji wulkanów i trzęsień ziemi. Zaczęło się od "Purple Rain". Wcześniej jednak wszyscy się przeziębili.
Pozornie niewinna epidemia lekkiego przeziębienia objęła swoim zasięgiem 99,9% populacji naszego globu. Sprzedano setki milionów chusteczek, środków na katar i witaminy C - co w części zrekompensowało załamanie gospodarcze. Systemy immunologiczne szybko wytworzyły przeciwciała i wszyscy wrócili do zdrowia bogatsi o jeden mały drobiazg, o którego właściwościach mieli się przekonać już wkrótce. Stali się wrażliwsi na muzykę. Niekiedy bardzo wrażliwi.
Pokaz multimedialny w 6D z okazji otwarcia Centrum Kultur Świata w Genewie zawierał wykonanie ""Purple Rain"" Prince'a, które nie było w założeniu centralnym punktem programu, choć właśnie nim się stało. Eksplozja rozsadzająca głowy i wnętrzności kilkunastu wielkich tego świata oraz kilkuset pozostałych widzów nastąpiła równo 30 sekund po rozpoczęciu utworu. Wtedy jeszcze nie wiązano tej tragedii bezpośrednio z muzyką.
Wypadki potoczyły się szybko. Dziesiątki tysięcy kolejnych zgonów poskutkowały wydaniem globalnych dekretów o całkowitym zaprzestaniu nadawania wszelkiej muzyki. W ogromnych piecach palono Ipody, wszelkiej maści odtwarzacze mp3, boomboxy, wieże audio. Badania wykazały, że ludzkość ma różne stopnie tolerancji na różne gatunki - przykładowo, grunge powodował drgawki, eurodance - wymioty i biegunkę, hip hop - paraliż, a utwory Tori Amos niemal natychmiastową śmierć.
Kwestią czasu było wykorzystanie nowego odkrycia w celach militarnych. Soniczne fazery - jak je nazwano inspirując się starym serialem Star Trek - naładowane playlistami otwarły nowy rozdział w historii zbrojeń. W końcu jakaś radykalna grupa religijna odpaliła pierwszą nuklearno-piosenkową bombę. Przy dźwiękach "Ooops, I did it again" zginęło 95% populacji Paryża. Parę dni potem podobny ładunek eksplodował w Berlinie ("Forever Young" Alphaville) i stolicy Unii Europejskiej - Warszawie ("Ta Ostatnia Niedziela"). Tuż po tych wydarzeniach odnotowano niewyobrażany skok akcji producentów stoperów i słuchawek zagłuszających dźwięki otoczenia. Giełda jednak, podobnie jak większość rządów Europy padła niewiele później i zapanowała anarchia. Soniczne fazery weszły do powszechnego użytku. Od tej pory każdy bronił się sam.
Pisząc te słowa chowam się w brudnym zaułku na terenie zniszczonego centrum Katowic. Z ulicy dobiega kolejny krzyk i odgłos upadającego ciała. Sprawdzam magazynek fazera. Zostało mi kilka Guns'n'Roses (dobre do czasowego otępienia), dwie Norah Jones (powoduje śpiączkę) i jeden kawałek Twilight Singers (miażdży krtań). Niewiele. Przeładowuję Twilight Singers i staram się zebrać moje prawdopodobnie ostatnie myśli. Przypominam sobie pewien ranking z czasów młodości - piosenkę, którą chciałoby się usłyszeć przed śmiercią. Wiem, że wkrótce ją usłyszę. Tyle, że to nie ja ją wybiorę.
wtorek, 31 maja 2011
Numer 184 - Twilight Singers "Teenage Wristband"
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz