Przykro mi, nigdy nie załapałem się na cały ten szał wokół Nirvany, nie pachniałem jak Teen Spirit i nigdy nie nosiłem koszulki z Kurtem. Nawet zapytany kiedyś w podstawówce przez koleżankę o najlepszy album grupy, nie chcąc wyjść na ignoranta, a nie mogąc sobie przypomnieć nazwy ich magnum opus (co już poświadczyło o mojej ignorancji, ale ciii), rzuciłem od niechcenia "Incesticide", który de facto zawierał odrzuty z sesji, dema i kowery i do miana regularnego albumu pretendować nie mógł.
"Territorial Pissings" to wyjątek. Nie zrozumcie mnie źle, doceniam znaczenie "Nevermind", nawet lubię "In Bloom", ale to "Territorial Pissings" pozostaje moim highlightem tej płyty. Szybki, ostry, punkowy numer, tyle, że czuć w nim całą wielkość Kurta i to jest to, co go wyróżnia z całego szeregu "szybkich, ostrych, punkowych numerów". Uwielbiam go za ten ostry riff, szaleńczo szybką perkusję Grohla, to rozjechane, jakby ocierające się o brzmienie syntezatora przejście gitary między refrenem a drugą zwrotką. A śpiew przechodzący w zdesperowany krzyk pod koniec kawałka to już mistrzostwo świata.
sobota, 4 września 2010
Numer 266 - Nirvana "Territorial Pissings"
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz