poniedziałek, 1 lutego 2010

Numer 359 - Bruce Springsteen "The Fuse"

Gdy w XIX wieku objawił się nurt filozoficzny zwany mesjanizmem romantycznym miał on swe racjonalne uzasadnienie i wiązał się z ówczesną sytuacją geopolityczną. Gdy w końcówce XX wieku w muzyce popularnej objawił się nurt zwany mesjanizmem buraczanym miał on na celu wyciąganie kasy z kieszeni naiwnych nasto- i dziestolatków, którzy urzeczeni udręczoną, beznadziejnie pominikową i wydumaną pozą swojego idola, byli w stanie pociąć się za bzdury, które wyśpiewywał do mikrofonu. Przykład przywoływany wcześniej, ale jakże adekwatny - Jared Leto i jego 30 Seconds To Mars ze swoim albumem "This Is War" lokuje się w czole stawki.

Dlaczego o tym wspominam? Ano, właśnie dlatego, że autor "The Fuse" Bruce Springsteen, mimo przydomka The Boss nadanego mu przez współbratymców, nigdy nie próbował pozować na mesjasza i pozostał sobą. To typ kolesia, z którym wyskoczysz na piwo i pogadasz o życiu, bez obaw, że zacznie się mądrzyć. Springsteen wali prosto z mostu, jego historie mają czytelny przekaz. Inna sprawa, że charyzmy i siły charakteru mógłby pozazdrościć mu niejeden z nas.

"The Fuse" jest muzyczną reakcją Bruce'a na wydarzenia 11 września 2001. Reakcją o tyle zaskakującą, że nie wpadającą w patetyczny ton i naciągane moralizatorstwo. Historia kobiety odwiedzanej przez ducha zmarłego w wyniku wydarzeń z 11 września męża porusza najczulsze struny w naszych sercach. Po prostu.



Brak komentarzy: