środa, 13 października 2010

Numer 251 - Kent "Celsius"

40 stopni gorączki rozłoży każdego bachora, ale ja już przy 38 stopniach zamiast być rozkładanym przez chorobę, rozkładałem klocki Lego i urządzałem sobie prywatną wojnę z Imperium w obrębie kołder, poduszek, pierzyn i jaśków - im więcej ich było tym lepiej. Znudziły mi się klocki Lego? Taki problem to nie problem. Zawsze pozostawały bajki Hanna Barbera, wypożyczane na starych, dobrych VHSach z wypożyczalni koło przychodni (no, skubani, jakby sami wiedzieli co dziecku w chwili choroby potrzebne). Nadrabiałem też zaległości w czytaniu Pana Samochodzika i komiksów o Kajko i Kokoszu czy Kaczorze Donaldzie. Do tego herbata z malinami, jakieś soki, owoce, ciasteczka i grubo osolone paluszki, jakich już niestety nie produkują. Ogólnie jako dzieciak dobrze znosiłem chorowanie, jako chłopak nieco już starszy radziłem sobie już gorzej.

"Celsius" - abstrahując od jej właściwego przesłania - kategoryzuję na własny użytek jako taką nieco chorobowo-oniryczną piosenkę, gdy gorączka mnie pali, przed oczami mam mroczki, całe ciało drży, mam problemy z odnalezieniem się w czasie i przestrzeni i powoli odpływam w krainę snu. I wtedy śnię, raz po raz, ten sam sen o wielkich, przygniatających mnie monolitach i budzę się w nocy zlany potem.

Sprawdzam, czoło jest już zimne, a choroba zdaje się powoli ustępować. Patrzę jednak i w ciemności widzę mroczka. Przestraszony nawrotem gorączki sięgam po paracetamol, ale strach po chwili mija, gdy zdaję sobie sprawę, że z tego całego osłabienia zapomniałem wyłączyć tv, w której właśnie leci powtórka "M jak Miłość".



Brak komentarzy: