czwartek, 18 listopada 2010

Numer 239 - Sigur Ros "Untitled 3"

Słyszymy sygnał i lampka zapiąć pasy zapala się na jasnopomarańczowy kolor. Obok mnie jakiś koleś bawi się blackberry i za chwilę zbiera opieprz od stewardessy za niestosowanie się do poleceń załogi. Startujemy, jakieś dziecko zaczyna się drzeć i walić piąstką w szybę, samolot nabiera prędkości, 200km/h, 250km/h i więcej i nagle, niemal niezauważalnie wzbijamy się w powietrze.

Chyba lubię latać. Nie od pierwszego razu, bo tamten był nieco traumatyczny. Ale z czasem - nieco przymuszony przez okoliczności - nabrałem sympatii do tej formy długodystansowego podróżowania, z pewnym żalem żegnając się z ulubionymi jak dotąd pociągami. Oczywiście, rytuał odpraw i security checków, czekania na boarding - tego z dużą dozą pewności nigdy nie polubię. Podobnie jak wystawania w kolejce po hotelowy voucher po odwołanym wieczornym locie. Za to bycie już w powietrzu to co innego.

Zaczynamy więc podchodzić do lądowania i znajoma zapiąć-pasy lampka znów świeci. U kabinie cisza, światła zostają wygaszone. Nagle silne turbulencje zaczynają trząść korpusem samolotu, przez okienko widzę jak skrzydło rzuca się to w dół, to do góry walcząc z prądami powietrza. Gość od blackberry zaczyna szybko oddychać, łapie się fotela, jakby mu to coś miało pomóc, gdybyśmy już serio zaczęli spadać. Czas lądowania to jakieś dziesięć minut, które dla mnie rozciągają się do sześćdziesięciu. Wbrew przepisom włączam empetrójkowego walkmana. Na ekranie wyświetla się napis - "every moment has its music". Ten moment ma właśnie taką.



Brak komentarzy: