piątek, 16 listopada 2012

Przerywnik weekendowy - Taylor Swift "We Are Never Ever Getting Back Together"

“Beyonce, I’m really happy for you. I’ll let you finish, but Taylor had one of the best videos of all time! One of the best videos of all time!”

Amerykańska gwiazda muzyki pop-country postanawia zostać amerykańską Ewą Farną, tyle, że nie jeżdżącą po pijaku i po udanym liftingu odsysającym nieco countrowy tłuszcz z popowego ciała wypuszcza klip, w którym z tak trudnym tematem jak zerwanie z chłopakiem radzi sobie na wyjątkowym luzie i z dużą dozą pozytywnych wibracji. Historia stara jak świat, ale za obejrzeniem tego wideo przemawia zdecydowanie:

A. Bujająca kobieta-wiewiórka (tak od 45 sekundy)
B. 1 minuta 55 sekunda - kobieta wiewiórka w tle skandująca "yeah"

Jeśli to kogoś nie przekonało to polecam przeskoczyć do 2 minuty i 36 sekundy i dać się ponieść urokowi kobiety-wiewiórki uprawiającej wiewiórcze pogo na kanapie.


niedziela, 11 listopada 2012

Numer 133 - Pink Floyd "Goodbye Blue Sky"

Do wcale niemałej plejady rzeczy, które w okresie dziecięcym nieco mnie przerażały zaliczał się - i nawet zajmował miejsce w czołówce - pewien drewniany zegar półkowy stojącym w centralnym miejscu w pokoju gościnnym u wujka mojej babci. Nie było siły, za każdym razem, gdy tam nocowaliśmy zegar musiał być chowany na strychu, a i tak przez ściany słyszałem głuche odgłosy jego bicia i nie mogłem spać, a nawet gdy już zasypiałem, nie spałem bynajmniej spokojnie. Porównywalne z tamtym zegarem koszmary wywoływał tylko Pink Floyd.

Chodzi oczywiście o The Wall - możliwie, że najbardziej ponury ze wszystkich albumów zespołu i towarzyszący mu film. Rzecz jasna, jako dziecku nie wolno mi było oglądać tego oficjalnie (system zakazów obejmował też Freddyego Krugera i parę innych filmów), ale traf chciał, że coś tam uszczknąłem przypadkiem, gdy tata oglądał "The Wall" z kolegą.

Zapamiętałem dwie sceny - tę z nauczycielem, gdy temu żona karze zjeść chrząstkę, i nieco późniejszą, animowaną, z latającym ptakiem wyrywającym ziemię z krwią, latającymi krzyżami i trupami żołnierzy. I właśnie ta druga zafundowała mi parę bezsennych nocy, jednocześnie skutecznie zasiewając strach przed potencjalnie mocno traumatycznym odsłuchem samego albumu. "The Wall" omijałem z daleka.

W naturze człowieka może i nie zawsze leży dzielne mierzenie się z własnymi strachami, ale w końcu ten moment przełamania nastąpił - może to zaciekawienie przeważyło? - i podobnie jak w końcu zacząłem oglądać "Thrillera" Michaela Jacksona, przed którym swego czasu uciekałem do kuchni, ilekroć pojawiał się w telewizji, stawiłem czoła i "Goodbye Blue Sky", który od tamtego momentu stał się już nie tyle przerażający, co przerażająco smutny.

Natomiast tamtego starego zegara unikam do dziś.