poniedziałek, 31 stycznia 2011

Numer 216 - M83 "Can't Stop"

Analizując "Can't Stop" pod względem formalnym, ucho - nawet tak niewprawne w niuansach teorii muzyki jak moje - nie wyłapie jakichś stylistycznych ochów i achów: prosty, powtarzany na okrągło syntezatorowy motyw, pojedyncze uderzenia automatu perkusyjnego, modulowany wokal przechodzący stopniowo w wyższą tonację, niewyszukany tekst będący pikusiowatym wyzwaniem nawet dla domorosłego tłumacza języka Szekspira.

Tyle, że z racji na moje braki w muzycznym wykształceniu (które jednak staram się systematycznie nadrabiać), widzę, albo może bardziej chcę widzieć w tej prostej piosence co innego. Synestetyczny dźwiękowy krajobraz pełen mnóstwa rozmytych barw, fal dźwięku płynących równym tempem, to wzbierających na sile, to słabnących wyładowań atmosferycznych, czyjegoś krzyku dobiegającego gdzieś na linii horyzontu, miejsca, gdzie niczym w snach bohaterów "Incepcji" nie ma początku, ani końca.

Jest tylko tu i teraz.



sobota, 29 stycznia 2011

Przerywnik techniczny - nie odejdę stąd

Ostatnie dwa tygodnie upłynęło pod znakiem ciągłych przesiadek, zmian lokalizacji i braku dostępu do sieci (a przynajmniej braku dostępu do sieci w prywatnym, wolnym czasie). W związku z tym pojawienie kolejnego wpisu się trochę opóźnia. Ale nie ma strachu. Nie odejdę stąd pod byle pretekstem.

środa, 19 stycznia 2011

Numer 217 - Kraftwerk "Pocket Calculator"

Dawno dawno temu, gdy "Pocket Calculator" ujrzała światło dzienne, ja dopiero przychodziłem na świat, a mój tata odtwarzał muzykę na magnetofonie szpulowym.

Minęło kilka lat, pierwsza komunia nie oznaczała dla mnie prezentu w postaci pierwszej komórki, a pierwszego walkmana. Zepsułem go tego samego dnia wyłamując klapkę. Potem był pierwszy jamnik na CD marki Daewoo, który odniósł masakryczne obrażenia na pewnym Sylwestrze i co ciekawe, żyje do dziś. Pierwszy przenośny odtwarzacz cd podbierałem bratu, ale w międzyczasie miałem już nowego walkmana Sony - zgrywałem na niego uparcie moje składanki z różnych płyt, co zajmowało mi średnio kilka godzin na nagranie 90 minutowej kasety. Natomiast pierwszy odtwarzacz mp3 wyglądał jak czarny mini-ogórek z wyjmowaną końcówką, miał całe 512MB pamięci, służył dzielnie przez kilka lat. Kolejny miał już 1GB i był biały, pożyczyłem go koleżance i tak go straciłem. Ostatni, jaki kupiłem, różowawy Sony (no, co, z promocji był) ma 8GB i w sumie upadał już tyle razy, że aż się dziwię, że jeszcze działa. A, potem był jeszcze IPod. Był. Niechcący uprał się w pralce razem ze szlafrokiem. IPody nie są wodoodporne.

Pojawia się czasem pytanie - jaka jest przyszłość muzyki? Patrząc jednak na jej dzieje, myślę, że bardziej relewantne pytanie brzmi: na czym jej będzie się słuchało. Obstawiam mikropastylki utrwalające muzykę w ośrodku pamięci długotrwałej. Połykasz, popijasz i potem do końca życia możesz cieszyć się muzyką swojego ulubionego wykonawcy. Sam łyknąłbym sobie z chęcią fascynującą dyskografię Kraftwerk. Gorzej, jak ktoś omyłkowo zje tabletkę z płytą Justina Biebera. Wtedy to dopiero byłoby przes#ane.



wtorek, 18 stycznia 2011

Numer 218 - Hakan Hellstrom "Känn Ingen Sorg för Mig Göteborg"

"Wiesz co się liczy?! Szacunek ludzi ulicy!" - motto Ryszarda "Peji" prawie pasuje do Håkana Hellströma i jego wiekomiejskiego popu.

Hellström zwraca się jednak do inaczej pojmowanej ulicy i miasta. "Känn Ingen Sorg för Mig Göteborg" to hymn do tych wszystkich 20+ latków, którzy odurzeni alkoholem podczas nocnych melanży wysyłają w nocy smsy do osób, do których nie powinni ich wysyłać lub dzwonią tam, gdzie nie powinni dzwonić i potem tego żałują. Do wszystkich, którzy może i chcieliby zadać sobie pytanie o sens życia i znaleźć na nie odpowiedź, ale nie za bardzo wiedzą jak się do tego zabrać. W "Känn Ingen Sorg för Mig Göteborg" Hellström jest jednym z nich, a rys autentyczności nadają mu wokalne fałsze, muzyczna niechlujność i wyciągane jak królik z kapelusza chwytliwe frazy - "jeśli Niebo istnieje, jestem zgubiony". Z drugiej strony te zmartwienia to równie dobrze może być fasada, a prawdziwe przesłanie utworu kryje się w tym, że rzekoma troska o sens życia minie z końcem następnego dnia.

Ta dwuznaczność zawsze fascynowała mnie w tej piosence. Pamiętam, że podczas pierwszej wizyty w Göteborgu, gdy dreptałem w tuż przed świtem, po imprezie, po ulicach miasta, w głowie wirowała mi jedna fraza: "lillebror, bli aldrig som jag när du blir stor" - "braciszku, gdy dorośniesz, nie bądź nigdy taki jak ja" i zacząłem zastanawiać się nad sensem życia. Wtedy myślałem, że to jakaś większa myśl. Dziś myślę, że to był po prostu moralny kac.



poniedziałek, 17 stycznia 2011

Numer 219 - Kate Bush "Cloudbusting"

Dzisiejszy poniedziałek to ponoć najsmutniejszy dzień w roku. Portale internetowe pękają więc od porad jak poprawić sobie nastrój. Tyle, że po co? Czy nie warto raz na jakiś czas, pobyć jednak trochę smutnym?

Umówmy się, nie chodzi tu o słuchanie muzyki mrocznej i depresyjnej, nie mam też na myśli smutku zdefiniowanego w Wikipedii jako "negatywny stan emocjonalny, charakteryzujący się poczuciem krzywdy, cierpienia i furii". Smutek potrafi być czasem dobry, zwłaszcza, gdy skłania nas do (auto)refleksji i pozwala zwolnić, często wykraczające ponad normę, tempo życia.

"Cloudbusting" odbieram, trochę wbrew jego oryginalnemu przesłaniu, jako muzyczny odpowiednik smutku, nostalgii i refleksji. Jest w muzyce Kate Bush coś na tyle odrealnionego i baśniowego, co nie pozwala sprowadzać jej wielkości do barwy głosu, techniki wokalnej czy wykorzystania szerokiego instrumentarium i bogatych aranżacji. Myślę, że Kate po prostu, jak mało kto, potrafiła świetnie opisywać muzyką ludzkie stany emocjonalne.

Oczywiście, powyższa teoria może jawić się mocno naciąganą. W końcu, de facto każdy artysta wyraża emocje poprzez swoją muzykę. W najsmutniejszym dniu roku to Kate Bush robi to jednak najlepiej, przynajmniej dla mnie. I paradoksalnie, jej maszyna z wideoklipu nie stwarza chmur. Ona je przepędza.



niedziela, 16 stycznia 2011

Numer 220 - Talking Heads "And She Was"

30-Day-Song-Challenge - sympatyczna zabawa w publikowanie listy trzydziestu różnie działających na nas lub kojarzących się nam utworów opanowała mnóstwo facebookowych kont i zmotywowała ludzi do ujawnienia swoich muzycznych preferencji. Rzecz moim skromnym zdaniem nieoceniona - muzyka powie o nas samych więcej prawdy niż dziesiątki wpisów i statusów wrzuconych na nasze tablice na FB.

Wybierając "And She Was" jestem zmuszony scalić dwie kategorie tejże gry - a song that makes you happy i a song you listen to when you're happy - ta piosenka idealnie spełnia oba warunki. Wprowadza mnie bowiem w stan krystalicznie czystej radości z życia i błogiego spokoju, tak, że nic a nic nie jest w stanie wyprowadzić mnie z równowagi.

No i uratowała mnie w następującej sytuacji. Dzwonię do obsługi klienta pewnego sklepu, od paru dni bezskutecznie staram dowiedzieć się, czy płatność za zamówiony laptop dotarła i kiedy otrzymam sprzęt. Po trzech próbach dodzwonienia się i dwudziestu minutach oczekiwania łączę się z operatorem, który szybko i sprawnie informuje o anulacji zamówienia i dziękuję za rozmowę. Zanim zdążę zareagować, facet się rozłącza. Kolejna próba i trafiam na panią, która potwierdza anulację, ale jednocześnie nie jest głucha na moją prośbę o złożenie nowego zamówienia. Nie mogąc wyszukać w systemie referencji do złożonego wcześniej zamówienia, pani prosi mnie o podanie danych: co chcę kupić, na jaki adres przesłać etc. Podaję owe dane, ale chwile później przy okazji potwierdzania płatności, dowiaduje się, że płatność kartą kredytową jest niemożliwa. Pani oznajmia, że nie jest w stanie mi pomóc. Koniec rozmowy.

Już prawie widzę siebie jak rozpieprzam słuchawkę o monitor komputera kobiety po drugiej stronie, a na usta cisną się wszystkie brzydkie słowa, jakie znam. Do armagedonu jednak nie dochodzi. Laptopa zamawiam w innym miejscu. W ciągu 24 godzin mam go do odbioru w pobliskim sklepie. Uśmiechnięty sprzedawca w minutę załatwia formalności, czuję wręcz jakby miał ochotę przybić mi piątkę. Życzymy sobie wesołych świąt. Wychodząc rzucam okiem na ekrany telewizorów. Na wszystkich leci "And She Was".



środa, 12 stycznia 2011

Numer 221 - CKOD "Piosenki o Miłości"

W końcu go rzuciłaś. Olewał cię z góry na dół, wolał piwo i kolegów, romantyzm ograniczał się do wypitej butelki wina podczas oglądania jakiejś komedii romantycznej ściągniętej wcześniej z torrentów. Seks trwał około pięciu minut, mniej niż ustawowe piętnaście. A jedna róża w folii na Walentynki to trochę za mało. Chciał dostać kopa w dupę? No to ma.

Zasadniczo i bez względu na to czy się rzuca, czy jest się porzucanym dostaje się w pakiecie masę niefajnych uczuć z rozstaniem powiązanych. Odreagowuje się różnie, upijaniem się, rzuceniem się wir imprez, czasem pracy, czasem studiów, także pisaniem wierszy, piosenek (jak ktoś ma talent). Albo siedzi się z kubkiem herbaty, patrzy na krople deszczu rozbijające się o szybę i słucha smutnych piosenek o miłości. W większości jednak, w początkowym etapie zwłaszcza, czujemy nic innego jak wszechogarniający chaos.

Piosenki o miłości. CKOD interesująco podeszli do sprawy i spróbowali ująć temat z perspektywy kobiety. A konkretnie rzecz biorąc, stawiając się w roli narratora jej przeżyć. W jakim stopniu udanie? Tego, jako facet, nie stwierdzę z całą pewnością. Ale to, co zawsze mi się w "Piosenkach o Miłości" podobało to sposób, w jaki muzyka koresponduje z tekstem - szybkie tempo, szybko wyrzucane z siebie słowa, lekka nerwica gitarzystów w zderzeniu z permanentną dezorientacją bohaterki piosenki.

"Nie wiesz, co myśleć i nie wiesz co robić i nie jest ci dobrze i nie jest ci źle. Chyba nie czujesz, że jeszcze żyjesz, zostaw to wszystko i nie przejmuj się." Tym bardziej, że ten pucaty brunet stojący tuż za Tobą w kolejce po krewetki z przeceny bez przerwy się na ciebie gapi.



poniedziałek, 10 stycznia 2011

Numer 222 - LCD Soundsystem "All My Friends"

Od soboty siedzę, chodzę, stoję i myślę, co powiedzieć o "All My Friends" i co bym nie wymyślił to ocieram się o takie truizmy i banały, że Gosia Andrzejewicz przy tym wymięka.

Cóż mógłbym bowiem napisać - że "All My Friends" jest przykładem inteligentnej muzyki popowej? Że opowiadając o rozterkach przy wchodzeniu w dorosłość nie jest tylko historią podmiotu lirycznego, a przeciwnie - zahacza przesłanie uniwersalne, przy którym co poniektóry słuchacz wykrzyknie z egzaltacją - tak! tak! ta piosenka jest o mnie!. Wreszcie, unikając typowej struktury zwrotka-refren-zwrotka-mostek-refren, daje w zamian niezwykłą transowość z gatunku "ten motyw mogłaby trwać wiecznie". Albo, że James Murphy - lider LCD Soundsystem - to po prostu fajny gość? Lepiej dam se siana, po pierwszym odsłuchu "All My Friends" będziecie to wszystko wiedzieli i żadne wskazówki są Wam niepotrzebne.

Sęk w tym, że będąc daleko od stwierdzenia, że Murphy pisał o mnie, jednocześnie czuję, jak bliska jest mi wymowa "All My Friends". Wchodzę w końcu w dorosłość, przyjaciele rozjechali się po kraju i świecie, a gdy słyszę "where are your friends tonight" czuję ścisk w gardle i za cholerę nie wiem, jak sobie na to pytanie odpowiedzieć.



niedziela, 9 stycznia 2011

Numer 223 - Angelo Badalamenti "Laura Palmer's Theme"

Lista filmów zakazanych. Nie istniała na papierze, ale wiele dzieci było jej mimowolnymi ofiarami. Nie wolno Ci było oglądać kolejnych części "Koszmaru z Ulicy Wiązów"? - witaj w klubie. Tak po prawdzie, Freddy Kruegger to żaden dobry przyjaciel dla dziesięcioletniego dziecka. Zresztą, ciesz się - rodzice Katy Perry podobno zabraniali jej oglądać Smerfy.

Ja pamiętam jak raz wykradliśmy starszej siostrze kolegi kasetę z filmem o intrygującym tytule "Wirujący Seks" i pamiętam nasz straszny zawód po jego obejrzeniu. To miał być ten zakazany dla dzieci film? W dzieciństwie nie było mi też dane zagłębić się w przygody agenta Dale Coopera z "Miasteczka Twin Peaks". Niby tam raz, ukradkiem, widziałem scenę w czerwonym pokoju z karłem, co tylko podsyciło moją ciekawość.

Jak powszechnie wiadomo, sukces serialu był po części zasługą Angelo Badalamenti, który skomponował muzykę nie tyle dopasowaną do filmu, co stanowiącą odrębny i zarazem jeden z kluczowych elementów, który współtworzył jego niesamowitą atmosferę. Na pierwszym miejscu stawiam sobie jednak nie popularny temat główny, a "Laura Palmer's Theme", który zwyczajowo kończył każdy odcinek. Badalamenti potrafił w tych kilku minutach zamknąć esencję autentycznej grozy, tajemniczości, ale także romantyzmu i melancholii.

Serial obejrzałem w całości sporo później. Ostatni odcinek drugiej serii (SPOILER) z krzyczącą Laurą z białymi oczami, dziwnymi głosami i rozbijającym sobie twarz o lustro Cooperem zafundował mi kilka bezsennych nocy. Natomiast sów w zoo unikam do dziś.



czwartek, 6 stycznia 2011

Numer 224 - Marina & The Diamonds "I Am Not A Robot"

Sztuka teatralna potrafi wywrzeć wrażenie. W przypadku pewnego chłopaka, który uczestniczył w szkolnym wyjściu na spektakl w Starym Teatrze w Krakowie efekt był piorunujący - z tego wrażenia aż się - za przeproszeniem - porzygał.

Element teatralności przyciąga uwagę także u Mariny. I wydaje mi się, że właściwie głównie to oddziela ją od całej rzeszy popowych wokalistek i ich repetitive, generic pop music. Owa teatralność to rzecz jasna jej głos i interpretacje balansujące na granicy egzaltacji i pretensjonalności i tworzące coś na kształt popowej piosenki aktorskiej. To, co jednak tak strasznie mnie odrzuca przykładowo u takiego Michała Bajora (sorry, Michał), u niej, w takim "I Am Not A Robot" potrafi zauroczyć. No, może także dlatego, że jest od Michała ładniejsza. I mając skądinąd wątpliwości czy to faktycznie jeden z trzystu sześćdziesięciu pięciu najważniejszych w moim życiu utworów, łapię się na tym, że od roku repetuję "I Am Not A Robot" średnio kilka razy na tydzień.

A tamta historia z chłopakiem skończyła się oczywiście mini skandalem. Przerwano spektakl. Ponoć znaleziono pustą butelkę po wódce. Widziałem to na własne oczy. A także czułem - siedziałem raptem rząd za nim i jego kompanami. I wiem swoje: to nie wódka. To magia teatru.



środa, 5 stycznia 2011

Numer 225 - Colorfinger "Separation"

Gdybym przez 24 godziny mógłbym być kimś innym - jako prosty chłopak, który ślimaka czy żabie udko skosztuje, ale konserwą jedzoną gdzieś podczas wyprawy w spartańskich warunkach nie pogardzi - chyba zdecydowałbym się być jednym z tych springsteenowskich młodych outsiderów, jak bohater utworu "Dancing in The Dark".

Siedząc za kierownicą mojego Chevy Camaro, rocznik 69', pędzę przed siebie nie zastanawiając się, gdzie się zatrzymam, co zjem i czy starczy mi na piwo. Mam na sobie zakurzone skórzane buty, czarne jeansy i nieco potargany na ramieniu t-shirt - pamiątkę po próbie wydojenia stojącej na niestrzeżonym pastwisku krowy. Ciemne okulary zdjąłbym z twarzy zaraz po zapadnięciu zmroku, nie jestem przecież hipsterem.

Około 23:40 zobaczyłem, tuż przy drodze, bar. W środku zaduch, nawet sporo ludzi jak na zadupie, na jakie trafiłem. Zamawiam piwo, gdy na scenie zaczyna grać jakaś cow punkowa - jak się sami zgrabnie zapowiedzieli - kapela. Punk śmierdzący country i piwo. Mógłbym pomarzyć tylko o jeszcze jednym. I wtedy jak na zawołanie dojrzałem uśmiech ślicznej blondynki, uśmiech skierowany właśnie do mnie. Podchodzę i słyszę - Kupiłeś marchewkę?. - Co? - pytam zaskoczony. - Kupiłeś marchewkę? - słyszę ponownie. Patrzę na zegarek, 00:01. Mój Dzień Outsidera chyba właśnie się skończył.



wtorek, 4 stycznia 2011

Numer 226 - Lily Allen "The Fear"

Zaczęło się około godziny ósmej od poloneza, który wiódł schodami od górnych pięter pałacu, aż do sali balowej. Potem rozpoczęła się zabawa, wszyscy w strojach wieczorowych, na stołach dziki i jaja przepiórcze, wreszcie toast wzniesiony lampką szampana. Nie, to nie sceny z imprezy firmowej. Tak wyglądał jeden z najbardziej nietypowych Sylwestrów, w jakich miałem przyjemność uczestniczyć. Organizowany przez Polsko-Niemiecką Współpracę Młodzieży w pałacu w Morawie.

Sylwester. Wypisujcie sobie co chcecie na fejsbukach czy innych twitterach, że olewacie Sylwestra, że nie robicie planów, ale koniec końców, każdy marzy, by ten jedyny wieczór w roku, kiedy sąsiedzi nie wzywają policji za zakłócanie ciszy nocnej, a spać iść wypada dopiero w granicach godziny piątej rano, spędzić rozrywkowo i możliwie ciekawie.

Z tymi sąsiadami to nie do końca prawda, bo w okolicach roku 2000 na Sylwestrze w Krakowie u kolegów kolegi, sąsiedzi policję wezwali. Dowcip polegał na tym, że impreza była wyjątkowo drętwa, z głośników leciało Dead Can Dance, a goście grali w szachy popijając piwo. Inny Sylwester to powrót do lat szczenięcych i kolega Marek upojony szampanem Piccolo w transie tańczący sam na środku pokoju do "Spaceman" Babylon Zoo. No dobra, kłamię. Też z nim tańczyłem.

Przeciwieństwem sylwestrów marzeń był Sylwester z Lily Allen w tle. Ja skwaszony niczym ogórek z targu, obrażony na siebie i resztę świata, nie tykający nic z alkoholi, za to zdolny oblać siebie i siedzącą koło mnie dziewczynę sokiem z porzeczek. Był i kolega, który miał następnego dnia prowadzić samochód, ale dobił się adwokatem i przez owo "jajeczko" czuł przez następnych kilkanaście godzin absmak, przerażający absmak. Pojechał w końcu ktoś inny, a ja z nosem wlepionym w przemarzniętą szybę i z "The Fear" w słuchawkach przez te kilkadziesiąt minut jazdy do domu podzielałem obawy Lily wyśpiewywane w refrenie. Paradoksalnie, właśnie tego Sylwestra pamiętam najlepiej.