wtorek, 4 stycznia 2011

Numer 226 - Lily Allen "The Fear"

Zaczęło się około godziny ósmej od poloneza, który wiódł schodami od górnych pięter pałacu, aż do sali balowej. Potem rozpoczęła się zabawa, wszyscy w strojach wieczorowych, na stołach dziki i jaja przepiórcze, wreszcie toast wzniesiony lampką szampana. Nie, to nie sceny z imprezy firmowej. Tak wyglądał jeden z najbardziej nietypowych Sylwestrów, w jakich miałem przyjemność uczestniczyć. Organizowany przez Polsko-Niemiecką Współpracę Młodzieży w pałacu w Morawie.

Sylwester. Wypisujcie sobie co chcecie na fejsbukach czy innych twitterach, że olewacie Sylwestra, że nie robicie planów, ale koniec końców, każdy marzy, by ten jedyny wieczór w roku, kiedy sąsiedzi nie wzywają policji za zakłócanie ciszy nocnej, a spać iść wypada dopiero w granicach godziny piątej rano, spędzić rozrywkowo i możliwie ciekawie.

Z tymi sąsiadami to nie do końca prawda, bo w okolicach roku 2000 na Sylwestrze w Krakowie u kolegów kolegi, sąsiedzi policję wezwali. Dowcip polegał na tym, że impreza była wyjątkowo drętwa, z głośników leciało Dead Can Dance, a goście grali w szachy popijając piwo. Inny Sylwester to powrót do lat szczenięcych i kolega Marek upojony szampanem Piccolo w transie tańczący sam na środku pokoju do "Spaceman" Babylon Zoo. No dobra, kłamię. Też z nim tańczyłem.

Przeciwieństwem sylwestrów marzeń był Sylwester z Lily Allen w tle. Ja skwaszony niczym ogórek z targu, obrażony na siebie i resztę świata, nie tykający nic z alkoholi, za to zdolny oblać siebie i siedzącą koło mnie dziewczynę sokiem z porzeczek. Był i kolega, który miał następnego dnia prowadzić samochód, ale dobił się adwokatem i przez owo "jajeczko" czuł przez następnych kilkanaście godzin absmak, przerażający absmak. Pojechał w końcu ktoś inny, a ja z nosem wlepionym w przemarzniętą szybę i z "The Fear" w słuchawkach przez te kilkadziesiąt minut jazdy do domu podzielałem obawy Lily wyśpiewywane w refrenie. Paradoksalnie, właśnie tego Sylwestra pamiętam najlepiej.



Brak komentarzy: