piątek, 16 listopada 2012

Przerywnik weekendowy - Taylor Swift "We Are Never Ever Getting Back Together"

“Beyonce, I’m really happy for you. I’ll let you finish, but Taylor had one of the best videos of all time! One of the best videos of all time!”

Amerykańska gwiazda muzyki pop-country postanawia zostać amerykańską Ewą Farną, tyle, że nie jeżdżącą po pijaku i po udanym liftingu odsysającym nieco countrowy tłuszcz z popowego ciała wypuszcza klip, w którym z tak trudnym tematem jak zerwanie z chłopakiem radzi sobie na wyjątkowym luzie i z dużą dozą pozytywnych wibracji. Historia stara jak świat, ale za obejrzeniem tego wideo przemawia zdecydowanie:

A. Bujająca kobieta-wiewiórka (tak od 45 sekundy)
B. 1 minuta 55 sekunda - kobieta wiewiórka w tle skandująca "yeah"

Jeśli to kogoś nie przekonało to polecam przeskoczyć do 2 minuty i 36 sekundy i dać się ponieść urokowi kobiety-wiewiórki uprawiającej wiewiórcze pogo na kanapie.


niedziela, 11 listopada 2012

Numer 133 - Pink Floyd "Goodbye Blue Sky"

Do wcale niemałej plejady rzeczy, które w okresie dziecięcym nieco mnie przerażały zaliczał się - i nawet zajmował miejsce w czołówce - pewien drewniany zegar półkowy stojącym w centralnym miejscu w pokoju gościnnym u wujka mojej babci. Nie było siły, za każdym razem, gdy tam nocowaliśmy zegar musiał być chowany na strychu, a i tak przez ściany słyszałem głuche odgłosy jego bicia i nie mogłem spać, a nawet gdy już zasypiałem, nie spałem bynajmniej spokojnie. Porównywalne z tamtym zegarem koszmary wywoływał tylko Pink Floyd.

Chodzi oczywiście o The Wall - możliwie, że najbardziej ponury ze wszystkich albumów zespołu i towarzyszący mu film. Rzecz jasna, jako dziecku nie wolno mi było oglądać tego oficjalnie (system zakazów obejmował też Freddyego Krugera i parę innych filmów), ale traf chciał, że coś tam uszczknąłem przypadkiem, gdy tata oglądał "The Wall" z kolegą.

Zapamiętałem dwie sceny - tę z nauczycielem, gdy temu żona karze zjeść chrząstkę, i nieco późniejszą, animowaną, z latającym ptakiem wyrywającym ziemię z krwią, latającymi krzyżami i trupami żołnierzy. I właśnie ta druga zafundowała mi parę bezsennych nocy, jednocześnie skutecznie zasiewając strach przed potencjalnie mocno traumatycznym odsłuchem samego albumu. "The Wall" omijałem z daleka.

W naturze człowieka może i nie zawsze leży dzielne mierzenie się z własnymi strachami, ale w końcu ten moment przełamania nastąpił - może to zaciekawienie przeważyło? - i podobnie jak w końcu zacząłem oglądać "Thrillera" Michaela Jacksona, przed którym swego czasu uciekałem do kuchni, ilekroć pojawiał się w telewizji, stawiłem czoła i "Goodbye Blue Sky", który od tamtego momentu stał się już nie tyle przerażający, co przerażająco smutny.

Natomiast tamtego starego zegara unikam do dziś.


niedziela, 28 października 2012

Numer 134 - Sheryl Crow "On The Outside"

Nawet jeśli cała idea ścieżek dźwiękowych do filmu zawierających piosenki niby nim inspirowane, acz z rzadka występujące w danym obrazie jest mocno naciągana, to nie da się ukryć, że dawało się tam utrafiać prawdziwe perełki. Kiedyś miało to jednak swoją cenę.

W pre-internetowych czasach nie było zmiłuj, chciałeś mieć jeden kawałek, płaciłeś za cały album. Tym oto sposobem w 1997 roku stałem się uboższy o 49.90zł kupując soundtrack do "Krzyku 2", tylko po to by uzupełnić zgromadzoną dyskografię Everclear o utwór "Swing". Na podobnych zasadach kupiłem soundtrack do "Permanent Midnight" - filmu, którego do dziś nie oglądałem, ale który dał światu jedną z najlepszych kompozycji Arta Alexakisa.

"Songs in the key of X" nabyłem tylko i wyłącznie w wyniku fascynacji serialem Archiwum X, więc nie była to stricte muzycznie umotywowana transakcja. I oczywiście, w pierwszych paru dniach odsłuchów rzadko wychodziłem poza indeks numer 1 - klasyczny motyw z serialu. Potem jednak posłuchałem dalej i natrafiłem na Sheryl Crow. I okazało się, że "On the Outside" jest nie tylko ciekawe, ale autentycznie pasuje do otoczki serialu, nie sprawia wrażenia wyrwanego z kontekstu, co mogłoby mieć miejsce, gdyby trafił tu taki "All I Wanna Do", o późniejszym "Soak Up the Sun" nie wspominając. To był chyba jeden jedyny raz, kiedy Crow mnie zaciekawiła.

Lata mijały, kaseta się zdarła, producenci serialu zdołali zgorszyć publikę redukując rolę Muldera i wrzucając nijakiego agenta Doggeta oraz fundując im bezsensowne zakończenie w sezonie 9. Sentyment pozostał, kupiłem więc na allegro ten sam soundtrack w wersji cd, mimo, że w wersji mp3 był już od dawna dostępny i urządziłem maraton paru pierwszych sezonów, celowo pomijając odcinki o spiskach rządowych i obcych, których nigdy nie byłem fanem. Bo o ile serialowa teoria o UFO nadal wydaje mi się nieco naiwna, to od czasu odcinka o człowieku-potworze z kanałów, stałem się nieco ostrożniejszy przy korzystaniu z publicznych toalet.





.

poniedziałek, 22 października 2012

Numer 135 - ...Trail Of Dead "Worlds Apart"

Moja żona - jak chyba każda kobieta - w czasie ciąży miała smaki, miałem więc smaki i ja, co skończyło się dla mnie na +10 do pulchności i teraz nie tylko mógłbym podkładać głosy niedźwiedzi w bajkach, ale nawet je grać. Mea pulpa. A to tylko mały kamyczek do ogródka z tak zwanym weltszmercem.

Weltszmerc to stan niby pokrewny różnym depresjom. Łapiesz go właściwie bez większego powodu i nie do końca ma to jakieś sensowne podstawy. Właściwie nie ma żadnych, życie jest w końcu fajne, a wiele osób ma gorzej i nie narzeka jak ty. Ale de facto nie chodzi o przyczyny stricte materialne, a duchowe - starzy znajomi się oddalają (w sensie dosłownym, emigracja robi swoje), twoja znajomość języka jest nadal gorsza niż tubylca i co bardziej gorsza - gorsza pozostanie. Zapomniałeś odmrozić kurczaka i teraz masz zamiast obiadu kostkę lodu, która zalewana ciepłą wodą próbuje odtajać i wkurwia cię myśl, że parę miesięcy temu twój kumpel nie przyszedł na twój kawalerski. I powiedziałbyś mu "hey, fuck you, man", ale nie odbiera telefonu. Nadal nie zrozumiała(e)ś idei weltszmercu? To nic innego jak wszystkie poniedziałki każdego tygodnia, każdego roku twojego życia zebrane w jedno i uderzające z całą mocą swojej poniedziałkowej beznadziejności.

Świat się kończy, a tobie pozostaje słuchanie tylko gorzkiej do cna muzyki i zrobienie sobie herbaty z konfiturami. Ale luz, wiesz już, że nie tylko Obama ma słabsze dni. A poza tym, jutro jest wtorek.


niedziela, 7 października 2012

Numer 136 - TV on the Radio "Dreams"

2004 to zaledwie 8 lat różnicy od obecnego roku, ale w sferze odbioru muzyki mówimy już o epoce dinozaurowej. W pamiętnym roku 2004 nadal mozolnie przegrywałem muzykę (także z mp3) na kasety i dawało to mi niekłamaną satysfakcję oraz wymagało pewnej dyscypliny.

Stworzenie sensownej składanki na podróż (a nie wyobrażałem sobie podróżowania bez muzyki) zajmowało dokładnie tyle czasu, ile miała ona trwać, a każdy błąd kosztował powtarzanie nagrywania od początku utworu, było jak z saperem, mogłeś pomylić się tylko raz. Miałem już jakiś przenośny odtwarzacz cd, ale każdy kto miał z nimi styczność wiedział jak potrafiły reagować na wstrząsy. Były rzecz jasna te systemy antywstrząsowe, ale mówimy tu o polskich drogach. One potrafiły poradzić sobie z każdym systemem. Kasetowe odtwarzacze były drogoodporne.

Pisałem już kiedyś o satysfakcji z odgrzebywania starych składanek, czy to cd czy kasetowych. Tych kasetowych nie mam już praktycznie na czym odtwarzać - będę musiał chyba zaopatrzyć się w coś na allegro. Z mp3 jest niby o wiele lepiej - miałem Ipoda (uprał się), mam kolejny odtwarzacz Sony i smartfona, ale jakoś nie wyobrażam sobie bym za kolejne 8 lat odczuł podobną radość ze znalezienia starej mp3, jak z wyszperania starej kasety. Muzyka to jednak byt bardziej wirtualny niż rzeczywisty i czy braku fizycznego nośnika będzie komuś kiedyś żal? Mnie chyba tak.

"Dreams" Tv On The Radio to fragment jednej z ostatnich takich kasetowych składanek. Nagranej jako podkład do podróży autokarem do Hannoveru, notabene, to była chyba jedna z moich ostatnich autobusowych wypraw długodystansowych, potem ten środek komunikacji został zastąpiony przez samoloty i pociągi. Minorowe "Dreams" zamknęło mimowolnie jakiś etap. All your dreams are over now? W kwestii nagrywania kasetowych składanek chyba tak.





niedziela, 23 września 2012

Numer 137 - Pixies "Monkey Gone To Heaven"

Mam kolegę autentycznie niesamowicie podobnego do Franka Blacka - rzecz mała a cieszy, kiedyś pewnie lansowałbym się pokazując wszem i wobec moje zdjęcie z nim, że to niby z Frankiem Blackiem, a miałoby to największy sens jakoś z początkiem lat 90'. Z tym, że wtedy nie znałem jeszcze tego kolegi, ani nawet Pixies.

Pixies poznałem dopiero jakoś pod koniec liceum. Może słyszałem ich wcześniej, może znałem nawet "Monkey Gone To Heaven", ale dopiero z końcem lat 90' bardziej zacząłem się zagłębiać w ich muzykę. Ktoś by powiedział, że to na fali popularności "Fight Club", które dało innemu kawałkowi Pixies - "Where Is My Mind?" kolejną młodość, ale to nie ten trop. Zresztą "Fight Club" nie obejrzałem w całości aż po dziś. No więc, historia z Pixies zaczęła się od płyt z topless tancerką flamenco na okładce.

Na Tomka trafiłem w bardzo prozaicznych okolicznościach - na pierwszym roku studiów w Krakowie, gdzie dzieliliśmy jeden pokój w naszej studenckiej sześcioosobowej melinie, która gościła imprezy tak ujotowskie jak i politechniczne i agiehowskie - rasizm międzyuczelniany był nam obcy. Tomek Pixies nie słuchał, co naprawdę dziwiło, biorąc pod uwagę, że mógłby być bliźniakiem Blacka Francisa vel. Franka Blacka.

Dlaczego "Monkey Gone To Heaven". Niby ciężko powiedzieć, biorąc pod uwagę, że Pixies nagrali masę przezajebistych kawałków, ale weźcie - ci, którzy nie znacie (Tomek?) - posłuchajcie sobie Blacka od 1 minuty 50 sekundy i tej jego wyliczanki "if man is 5, then the devil is 6 and if the devil is 6 then God is 7..." - tak mrocznego, apokaliptycznego wersu mogliby Pixies pozazdrościć jacyś blackmetalowcy (kuce, jak to mówi moja znajoma)- i potem dla kontrastu ten świetny, powłóczysty,  melancholijny i chyba nieco abstrakcyjny refren. W ogóle w Pixies jest coś szczególnego: niby wszystko mało na poważnie, spowite ironią lub absurdem, ale może jednak bardziej serio niż się z pozoru wydaje.

Miałem zamiar powiedzieć Tomkowi o tej sprawie z Frankiem Blackiem. Ostatnio widzieliśmy się na moim weselu i jakoś nie było okazji, ale uroczyście sobie obiecuję: następnym razem powiem mu i dam składankę moich ulubionych piosenek Pixies. I na wszelki wypadek zrobię sobie z nim zdjęcie.









sobota, 15 września 2012

Numer 138 - Europe "Final Countdown"

Wszechświat zna wiele wsiowych i kiczowatych kompozycji i może faktycznie "Final Countdown" jest jedną z nich, a nawet w ich ścisłej czołówce reprezentując w tym niechlubnym rankingu pluszatą odmianę metalu, ale spróbujcie przekonać do tego zachwycone nią dziecko. W tym wypadku małego chłopca, gdzieś tak w drugiej połowie lat 80'. Mnie.

Wtedy "Final Countdown" = lansiarski, stadionowy klip, który oglądałem za każdym razem, gdy udało się go wyłapać w nielicznych kanałach telewizyjnych. Z dzisiejszej youtube'owej perspektywy to era dinozaurowa, ale tak oniegdaj bywało. Jako dziecko jarały mnie i te klawiszowe pasaże, cały ten patos, rycerskość i uniesienie Joyego Tempesta, którego imienia wtedy nawet nie znałem, obowiązkowe guitar solo pod koniec utworu.

"Final Countdown" to jednak kawałek, który ściśle przynależy do fragmentu mojego dzieciństwa i w tamtych czasach pozostanie na wieki wieków. Fascynacja - krótka i ulotna - minęła, odsłuch po 25 latach od tamtego pamiętnego pierwszego zauroczenia nie przynosi żadnych emocji, ale z piosenką wiąże się jeszcze mała anegdota.

Bedąc na stypendium w Szwecji uczęszczałem na lektorat angielskiego i w ramach pracy domowej zlecono nam opisanie jakiegoś przeżycia z dzieciństwa. Nie wiem, co mnie podkusiło, ale trochę w kategoriach żartu opisałem "Final Countdown" właśnie, nadając mu dodatkową symbolikę - z jednej strony fascynacja Zachodem uosabiana szwedzkim zespołem Europe udzielającą się małemu chłopcu z komunistycznego kraju, z drugiej kontekst historyczny - final countdown, końcowe odliczanie do upadku systemu, w którym temu chłopcu przyszło żyć. W ten sposób Europe i ich "Final Countdown" po latach nabrali profetycznego znaczenia i stali się bezwiednym nieco bardem Solidarności tamtych lat. Nauczycielka była zachwycona takim ujęciem sprawy i do końca semestru miałem u niej chody. 




sobota, 1 września 2012

Numer 139 - Per Gessle "Gå och fiska"

Jeśli szukać miłości, to przede wszystkim w Szwecji. Znajdziesz ją na mapie portowego miasta Halmstad pod postacią dzielnicy o nazwie Kärleken. Po szwedzku "miłość", rzecz jasna. Z tą nazwą wiąże się historia o dawnej linii autobusowej kursującej na trasie Kärleken - Szpital - Cmentarz. Jeśli szukać Pera Gessle to nie trzeba szukać daleko stąd - Gessle urodził się i mieszka w tym samym mieście. Nawet kiedyś stałem pod jego willą i ponad murem i żywopłotem widziałem fragment dachu.

Co może nie wszystkim wiadomo, Gessle poza sukcesami odniesionymi pod szyldem Roxette zdobył też całkiem niemałą popularność na gruncie lokalnym, tak solo, jak z kolegami z zespołu Gyllene Tider. Grupa wysmażyła kilka hitów, których nie może zabraknąć na solidnej szwedzkiej imprezie - przynajmniej w 2003-2004 roku, kiedy na jakiś czas los zagonił mnie w okolice Goeteborga. Zresztą, spytajcie dowolnego Szweda o "Sommartider" - nawet, jeśli nie lubi, to zna. 

O ile "Sommartider" to banalny szlagier o podrywie w dzień i nadziei na bzykanie w nocy z wakacjami w tle, to "Gå och fiska" łapie się do dość szczególnego grona piosenek poświęconych wędkarstwu i mimo szczerych chęci nie potrafię sobie przypomnieć żadnego utworu, który tak silnie afirmowałby ślęczenie w ciszy z kawałkiem kija i sznurka moczonego w wodzie. Gessle idzie nawet o krok dalej i zdumiewa już pierwszymi frazami "nic nie jest takie jak powinno, to samo z dnia na dzień, ludzie jeden za drugim w kolejce: jeść, pracować, spać, umrzeć"  receptę na ten weltschmerz odnajdując w łowieniu ryb, refren "ja jadę na ryby, uuu, i korzystam z chwili ciszy, wyjeżdżam i łowię ryby..." mówi sam za siebie, a całość z miejsca trafia na listę najbardziej kuriozalnych tematów w muzyce popularnej. 

Epilog. Gessle kilkanaście lat później napisał piosenkę o siedzeniu na kamieniu w zaśnieżonym lesie. Utwór nie odniósł znaczącego sukcesu.






środa, 15 sierpnia 2012

Numer 140 - Pulp "Common People"

Patrząc na "Common People" pod kątem przekazu lirycznego, mamy tu grę w otwarte karty - facet poznaje pannę na uniwersytecie. Ta - najwyraźniej z nieco wyższych niż on sfer - ma ochotę posmakować życia przeciętnego człowieka, on próbuje jakoś jej to zapewnić i zabiera ją na wstępie do marketu, by potem robić jej wyrzuty, że co ona tam wie o zwyczajnym życiu. Jarvis Cocker wyśpiewuje tą swoją historię z przejęciem w głosie na tle monotonnego pokładu, który potem zaczyna zbierać się w sobie i tak sobie imploduje przez minutę, by finalnie wybuchnąć feerią barw. No i każdy tańczy w rym gorzkiego disko (patrz klip) i nie zwraca uwagi na gościa ze skrzypcami na scenie i nie zastanawia się, czy on tam gra, czy to tak dla ozdoby, bo za bardzo to go jakoś w całym tym zgiełku nie słychać. 

To, o czym Jarvis wiedzieć nie mógł - w 1995 roku, gdy "Common People" podbijało listy przebojów, w moim rodzinnym mieście otwierano pierwszy - nie tylko lokalnie, ale i na całą Polskę - supermarket "Plus". Panie, co tam się nie działo. Ogromne kolejki, wielkie podniecenie, smak Zachodu tuż za szybą ucieleśniony w postaci słodyczy, soczków, chipsów, środków czystości i kosmetyków wszelkiej maści. Rok wcześniej w nieodległym Sosnowcu otworzono pierwszą hurtownię Makro Cash and Carry i do tej pory pamiętam ten strach, czy mnie wpuszczą, czy przekroczyłem magiczną barierę 140 cm wzrostu kwalifikującą do wejścia do krainy wiecznego luksusu. Gdy w końcu wychodziłem z zakupioną za kieszonkowe hurtową paczką sezamków, czułem radość i dumę i czułem, że ten dzień zapamiętam do końca życia. Jak widać po tym poście - przeczucie nie kłamało.

Ale wracając do "Common People". Jarvis miał rzecz jasna prawo, w imieniu milionów Brytyjczyków, ponarzekać na przepaść dzielącą bogatych i zwyczajnych, ale powiedzmy sobie szczerze, Jarvis, you wanna live like common people? Powinieneś był postać pod Plusem w 1995.


poniedziałek, 23 lipca 2012

Numer 141 - Christie "Yellow River"

Zuzanna rozkręciła się niedawno na dobre z chodzeniem, a co za tym idzie zaczęła także coraz śmielej poczynać sobie w obszarze tańca dziecięcego. A z maluchami wiadomo jak jest - pozytywnie na ich rozwój wpływa podobno muzyka poważna, ale jak się bawić, to się bawić - mocne, bezpośrednie bity, prościutkie melodie, może tam nawet jakieś klawiszowe minipasaże - to coś, przy czym potrafią się pobujać z niekłamaną przyjemnością. Zuzanna mocno uderzyła w klimaty hard-core post-disco-polo wykazując niesamowity entuzjazm i energię przy hitach Braci Figo Fagot. Zawdzięcza to swemu chrzestnemu, a my tylko modlimy się, by nie zaczęła przypadkiem śpiewać przy babci tekstów w stylu "kup mi buty, zabierz do kina, postaw mi drinka, tak mówi świnka".

Nie przypominam sobie do czego tańczyłem po raz pierwszy, a rodzice nie potrafią udzielić odpowiedzi, ale za to jak dziś pamiętam kawałek, który jako dziecko nuciłem bez przerwy, zgodnie z dziecięcą kreatywnością przekształcając tytuł "Yellow River" na cielosidła, cokolwiek to miało wtedy znaczyć. To też mój pierwszy i jest szansa, że naprawdę jedyny one hit wonder absolutny. Tamto miauczenie "cielosideł" to był mój jeden jedyny kontakt z grupą Christie. Ponoć miauczałem to nawet noszony w nosidełku podczas beskidzkich wędrówek moich rodziców. Może i nawet stąd te "cielosidła", etymologia tego słowa pozostanie chyba owiana tajemnicą.

Ale wracamy do punktu wyjścia. Zuzia odtańczyła swój pierwszy hit "Świnki i Damy", a my z pewnym niepokojem czekamy na jej pierwszą samodzielnie wyśpiewaną piosenkę. Na wszelki wypadek osłabimy chyba nieco jej kontakt z chrzestnym, za to uśmiechniemy się szerzej do chrzestnej, która robiąc w szołbiznesie będzie stanie nieco lepiej skanalizować czające się już tuż tuż wokalne zapędy naszej córki. Poznając ją z Majką Jeżowską na przykład.




sobota, 21 lipca 2012

Numer 142 - I Break Horses "Winter Beats"

Nick Hornby wydał kiedyś zbiór esejów pod tytułem "31 songs" traktujący - jak by inaczej - o muzyce, ale sięgający głębiej - do wycinków z życia autora, przemyśleń na temat znaczenia muzyki, wreszcie pewnej porcji około filozoficznych rozważań. Wszystko jednak na luzie, bez niepotrzebnej spinki. W jakimś stopniu tamta książka wpłynęła na decyzję o tym, czym ma być ten blog. Osobistymi historiami o muzyce lub z muzyką w tle. Pewnie trochę pretensjonalnymi, ale trochę pretensjonalna to jest idea tego bloga sama w sobie.

Pamiętam, gdy miałem jakieś dziesięć lat, znalazłem stary brulion, gęsto zapisany, z dodanymi tu i ówdzie ręcznie wykonanymi rysunkami. Pamiętnik mojej mamy. O tym jak jeździła w Beskidy, o jej znajomych, różnych sytuacjach, barwne historie (spokojnie, nic obscenicznego), w tym ta, jak poznała tatę. Takie utrwalone fragmenty przeszłości mają ogromną wartość, zwłaszcza dla bliskich. Myśl o tym to także dodatkowa motywacja w kontekście tego bloga. Może właśnie moja córeczka za kilka, kilkanaście lat przeczyta to, co właśnie teraz piszę, odkryje dla siebie muzykę, której słuchałem i pozna jej kontekst. Recenzje muzyczne można przeczytać w tysiącach ciekawszych od tego miejsc i w tym obszarze nie chcę się nigdy, z nikim ścigać. Ten blog to, jak już setki razy wspominałem, subiektywna wizja miejsca muzyki w moim życiu, więc nie mam za złe, jeśli ktoś go czyta tylko dla beki.

I Break Horses idealnie definiuje jedną z moich ulubionych twarzy muzyki - nostalgiczną, rozmarzoną, może nieco naiwnie romantyczną, choć okoliczności poznania "Winter Beats" to raczej zwykła proza życia. Spotify, lista z Drowned in Sound, parę przeskipowanych utworów, jeden nagle chwyta i repetuję go potem przez kolejne godziny, myjąc naczynia, sprzątając łazienkę i robiąc pranie.

piątek, 20 lipca 2012

Koniec przerywnika

Jeśli ktoś jeszcze tu zagląda, to przepraszam za ciszę. Z drugiej strony mam usprawiedliwienie - miesiąc miodowy, którego echa pewnie jakoś znajdą odbicie w kolejnych postach. Tymczasem do jutra.

wtorek, 5 czerwca 2012

Przerywnik poślubny

Przygotowania trwały prawie rok, ale opłacało się - moje wielkie tłuste polskie wesele było nadzwyczaj udane, przede wszystkim dzięki gościom. Bawiliśmy się do białego rana. Ale na samym początku był pierwszy taniec i wbrew staropolskiej tradycji zdecydowaliśmy się na poniższy kawałek.

poniedziałek, 28 maja 2012

Numer 143 - Kaliber 44 "Bierz mój miecz i masz"

O Kalibrze 44, a raczej Magiku znowu głośno, tym razem za sprawą filmu "Jesteś Bogiem". Sam, choć miałem wszelkie predyspozycje (acz głównie wiekowe), by być fanem grupy w momencie jej powstania, wtedy obchodziła mnie praktycznie niewiele. I nie ma co się kryć, do dziś 90% polskiego rapu to dla mnie obszar niezbadany, ewentualnie dostrzeżony kątem oka i to głównie za sprawą brata, który w temacie siedzi. Nie trzeba jednak być znawcą, żeby zdać sobie sprawę z  charakterystyczności brzmienia i przekazu Kalibra. Biorąc na tapetę taki "Bierz mój miecz i masz" początkowo zmyleni dosadnym, przekraczającym kilkakrotnie granicę wulgarności tekstem, możemy nie zauważyć płynącej w nim - jakkolwiek banalnie to brzmi - podskórnej poetyckości zapodanej lekceważącym czystą dykcję, miejscami sepleniącym, nieco paranoicznym flow w trzech wydaniach. No i ten świetnie dobrany refren - w innej konwencji, wyrwany fragment jakiegoś filmu z lat 50? (wkładka płyty milczy na ten temat). Do tego rozpowszechnione na rodzimym gruncie, klasyczne "sprawdź to", tu ponoć zarzucone po raz pierwszy w historii. No i wreszcie - działa też patriotyzm lokalny, w końcu to ziomale niemal zza płota. Szacun - mimo, że to nigdy do końca nie była moja bajka.



.

sobota, 12 maja 2012

Numer 144 - Kombi "Za Ciosem Cios"

Kombi to trudny temat w moim domu. Jak byłem mały, to tata miał dwa ich albumy na winylach: taki z połamanymi, posrebrzanymi sztućcami i drugi - z Łosowskim w gaciach w paski i Skawińskim zrobionym a'la Hercules Poirot, gdyby tenże umiał grać na gitarze (może umiał?). Posłuchać sobie ich za bardzo nie mogliśmy, bo mama jakoś niespecjalnie za nimi przepadała. Ponoć dobieramy sobie partnerów troszkę podobnych do naszych rodziców, ale akurat A. i moja mama totalnie się różnią. Z małym wyjątkiem. A. też nie znosi Kombi. Pisałem już o zakazie Kombi na zbliżającym się weselu, restrykcje obejmują jednak także bardziej prozaiczne sfery życia. Zostaje słuchanie po kryjomu, albo w sprzyjających okolicznościach przyrody: jakiś męski wieczór, pogawędki o życiu na balkonie, narzekanie na to, że baby są jakieś inne, wspominanie przeszłości (ewidentny symptom starzenia się, gdy zamiast starać się zdobywać nowe doświadczenia, nieustannie rozpamiętuje się stare dobre czasy). "Za ciosem cios" jakoś tak się z tym kojarzy, bo jest po prostu - nie bójmy się tego słowa - o życiu, gdzie raz z górki, raz pod górkę. Skawiński, a my wraz z nim, ulegamy tej magii wspomnień (płynąca rzeką nostalgii zwrotka), by potem zderzyć się z brutalną rzeczywistością (mocarny swym rozgoryczeniem refren). Ale gdy już sobie tak powspominamy, pomarudzimy nieco, to noc się kończy, butelka wina już pusta i przychodzi refleksja, że chyba jednak za młodzi jesteśmy na takie zgredzenie. Przynajmniej do kolejnego razu.

poniedziałek, 7 maja 2012

Numer 145 - Green Day "Emenius Sleepus"

Od moich pierwszych wyjazdów do Głowienki minęło już wiele lat, ale mimo upływu czasu wspomnienia zostały. Te o wieczorach przy ognisku, gdzie próbowałem popisywać się grając i wyjąc kawałki Elektrycznych Gitar. Przygody z liśćmi tytoniu, które - wbrew rozsądkowi a całkowicie zgodnie z młodzieńczą, prawie ułańską fantazją - zwijaliśmy i paliliśmy, potem mocno to odchorowując. Ponure drzewo w drodze nad rzekę, pod którym według miejscowych opowieści znajdował się masowy grób zmarłych w czasie epidemii. Bilard i oranżada (piwo wtedy jeszcze nie smakowało) w Karczmie pod Kołem. I "Dookie" - album, jeszcze w formacie kasetowym, który kupiłem tuż przed wyjazdem, a które nagle stało się wiodącą ścieżką dźwiękową tamtych wakacji. 

Singlowy "Basket Case" słyszało już wtedy całe pokolenie MTV, ale ten album nie tylko nim stał - to był praktycznie hit za hitem, zero wypełniaczy, świetne melodie, dobre teksty, w których młody gniewny, nawet ten z dalekiej Polski, mógł znaleźć jakieś odbicie swoich rozterek. Jakaś spontaniczność, naturalność w brzmieniu. I Billy Joe bez eye-linerów, za to z iście punkowo nieuporządkowanym zgryzem.

Człowiek ma wprawdzie naturalne skłonności do upiększania wspomnień i nadawania im niemal metafizycznych znaczeń, ale niekiedy przeszłość siłą rzeczy wygrywa z teraźniejszością. Green Day A.D. 2012 to parada bufonów szykujących się do wydania kolejnego jeszcze bardziej epickiego (trzyczęściowego) dzieła i tytułujących swoje koncertowe dvd skromnym "awesome as fuck".

Do Głowienki już nie wrócę - czasu nie da się cofnąć, a pewne rzeczy mijają bezpowrotnie, ale włączając "Dookie" mogę sobie przynajmniej na chwilę przypomnieć, jak to fajnie było być takim bezpretensjonalnym, wyluzowanym i pozbawionym wyobraźni (a może na odwrót) gnojkiem.



niedziela, 29 kwietnia 2012

Numer 146 - The Drums "I Felt Stupid"



Linie telefoniczne zablokowane - nikt nie wie, gdzie jest świadek. Na sali panika - kwiaty miały być lekko, a są mocno fioletowe. Brakuje soli do chleba na przywitanie, świniak, który miał być kulminacyjnym punktem gastronomicznej części imprezy - uciekł. Koszula się nie dopina - chyba kupiłem za wąską, bo przecież nie mogłem przytyć przez miesiąc. Ksiądz dopytuje o karteczki ze spowiedzi. Zapomnieliśmy pójść! I gdzie te cholery są te obrączki!?

Co noc śnią mi się takie scenariusze. Powiedzmy sobie szczerze, stres pracy kontrolera lotów to, w porównaniu do stresu przy organizacji wesela, małe miki. Początki nie zwiastowały żadnych skomplikowanych do podjęcia decyzji, ale właśnie jesteśmy na ostatniej prostej, a ja nie mam krawata, bo nie mogę zdecydować się na kolor.

U jubilera było prosto: obrączki? ta i tamta - mówię. Pani uparcie pokazuje inne modele, ale czuję, że w tych bardziej fikuśnych i ozdobionych jakimiś kamykami wyglądałbym jak cygański król. Dla siebie biorę prostą, z żółtego złota. A. będzie miała z kamyczkiem. Załatwione. No, ale jeszcze spinki i biżuteria. Potem garnitur, koszule, buty. W ramach odstresowania idziemy na "American Pie. Reunion" i to jest chyba pierwsza chwila od dłuższego czasu, kiedy z niemałą ulgą mogę przełączyć mózg w tryb offline.

Przedtem i potem spotkania - ksiądz i nauki przedmałżeńskie, organizatorka wesela, DJ i florystka, pani od ciast i tortów i tak dalej. DJ przestawił długą listę piosenek, które planuje zagrać i ogólne zasady zabawy. A. przedstawiła krótką listę piosenek, których nie mu grać nie wolno. Do "Black & White" Kombi sobie nie zatańczę. U florystki mogłem tylko potakiwać, bo A. miała już wizję, a ja wolę mieć asa w kieszeni na dyskusje na temat menu weselnego. Pogodziłem się już z faktem, że świnek barmanek z tackami na grzbiecie i muchami na szyi nie będzie, ale wyjdę na swoje. Oczywiście to nie koniec, bo trzeba jeszcze wynająć samochód (retro), kupić sukienkę Zuzi, ustalić przebieg imprezy ze świadkami, dokończyć prezentację weselną dla gości (w formie animacji poklatkowej, w weekendy nad tym siedzę).

Gdy już to wszystko minie i zacznie się nietypowa podróż poślubna z naszym małym łobuzem, wolni od zmartwień i trosk wbiegniemy do morza, a potem będziemy tańczyć na plaży, celebrować rozpoczęcie wakacji i śmiać się z tych wszystkich głupot, które teraz urastają do rangi problemów globalnych. A "I Felt Stupid" będzie nam grało na repeacie do białego rana.




wtorek, 3 kwietnia 2012

Numer 147 - Chemical Brothers "Let Forever Be"

Około 1200 kilometrów do przejechania. Na zmianę z moją dziewczyną, córka za mała - jeszcze nie prowadzi. Oczywiście takie wyjazdy to odwieczny problem - co ma grać. Prawda o moich i A. gustach jest brutalna - są skrajnie odmienne. Ona nie zrozumie mojego podniecenia kwietniowym koncertem Motion City Soundtrack w Zurichu, ja z lekkim dystansem podchodzę do jej latynoskich zapędów. Niełatwo wypracować kompromis. Da się niby ustalać - jeden kawałek twój, jeden mój, ale fajnie jest jednak znaleźć coś naprawdę wspólnego. Trochę więc poszperaliśmy w pamięci, pogłówkowaliśmy. No i jest. Piosenka, która niemal nie skończyła jako podkład do naszego filmu weselnego, a była też w pierwszej piątce do ścieżki dźwiękowej pierwszego tańca. Potem doszliśmy do wniosku, że teksty o "sitting in the gutter" mogą być odebrane opacznie i zdecydowaliśmy się na balladę Stachurskyego. Żartowałem.

Do usłyszenia jakoś po 16 kwietnia. Każdy ma prawo do urlopu. Mam i ja.



piątek, 23 marca 2012

Numer 148 - Placebo "Pure Morning"

Pojęcie one hit wonder jest zasadniczo zarezerwowane dla artystów, którzy zabłysnęli jedną piosenką, by potem pogrążyć się w odmętach zapomnienia, próbując, przeważnie bez większego powodzenia, powtórzyć sukces z przeszłości. Ich płyty zalegają półki z przecenami, jeśli już ktoś je tam litościwie rzuci. Bo z reguły jednak nadal coś tam nagrywają, choć ich przekaz dociera wyłącznie do najbardziej zatwardziałych fanów. Historia pamięta takie przeboje jak "The Way" Fastball i bardzo możliwe, że byłem (do czasu wyprowadzki z kraju) jednym człowiekiem w Polsce, któremu chciało się skompletować ich dyskografię. Paradoksalnie, mój prywatny one-hit-wonder znajduję w repertuarze grupy raczej znanej i popularnej, wypuszczającej swego czasu hit za hitem. Moja sympatia do muzyki Placebo zaczyna i kończy się jednak na "Pure Morning", mocnym, hipnotycznym otwarciu ich drugiego albumu. Nic, co nagrali potem, tego jednego utworu nie przeskoczyło. Nie tylko dla mnie. Jeśli Wikipedia się nie myli, mocne, czwarte miejsce "Pure Morning na brytyjskiej liście przebojów w 1998 roku było ich największym dokonaniem.



niedziela, 11 marca 2012

Numer 149 - Mozart & Falco "Rock Me Amadeus"

Mój brat o mało nie załapał się na imiona Wolfgang Amadeusz i niech ten skromny fakt z rodzinnych archiwów odda siłę oddziaływania pewnego austriackiego kompozytora na moją mamę. Używając wyobraźni nietrudno mi przywołać sobie obraz jej w koszulce z napisem "Who the fuck is Salieri?". Miłość do Wolfganga nie pozostawała bez wpływu na jej dzieci. Wpajano nam ją konsekwentnie i przynosiła ona korzyści uboczne - pierwszą wyprawę do stolicy zawdzięczam wystawieniu "Don Giovanniego" w Operze Narodowej. Także "Amadeusz" Formana nie mógł nie znaleźć się w moim repertuarze. Film budził sympatię, fascynację i grozę - sceny z zamaskowanym Salierim składającym ofertę Amadeuszowi prześladowały mnie kilka dobrych, dziecięcych lat. Wpoił też silne przekonanie, że Amadeusz był cool. I miał fajniejsze niż inni koledzy z branży piosenki. Bo tak szczerze - kto poza brukselskimi biurokratami jara się IX Symfonią Beethovena? Tymczasem Mozart rozpala emocje na wszystkich muzycznych frontach po dziś, dając raz po raz dowody na to, że mimo 221 lat od jego śmierci, nadal rządzi. Nie wiem jak Wy, ja i Falco nie mamy w tej kwestii żadnych wątpliwości.



niedziela, 26 lutego 2012

Numer 150 - College "A Real Hero"

Niby deklarujemy, że lubimy muzykę, która zaskakuje, a koniec końców na co dzień przez nasze uszy przewijają się przeważnie obiektywnie mało zaskakujące melodie. Adele w radio. Muzaki w hipermarketach. Kolejny album Kultu. Bardziej niż zawartość płyt, nadal zaskakuje (i rozczarowuje) ich cena (vide coroczny ranking Teraz Rocka). A topionym w winie i czekoladkach chandrom nadal towarzyszy zawsze niezawodny Sting, bądź wczesna Mafia. Hip hop? "Sprawdź to!" rapują kolejni ziomale i okazuje się, że nie było co sprawdzać. Na szukanie naprawdę zaskakującej muzyki pozostaje już niewiele czasu. I niewiele muzyki - jeśli specjaliści mają rację to zagrano i nagrano już każdy możliwy dźwięk. Nie nastraja to optymistycznie.

Czy mamy w sobie coś z inżyniera Mamonia? Może nie wszyscy - ja na pewno. Taki "A Real Hero" jest kompozycją skrajnie niezaskakującą i może dlatego tak bardzo mi się podoba, bo przypomina mi o tych momentach w przesłuchanej muzyce, które budziły ciepłe odczucia. No i o ulubionym filmie z 2011 roku - "Drive". Bez znaczenia nie pozostaje fakt, że lubię jeździć samochodem o zachodzie słońca. Taki to romantyk ze mnie.

Dla tracących nadzieję na odnalezienie elementu zaskoczenia w muzyce jest jednak pocieszenie. Nawet jeśli nagrano już wszystkie możliwe dźwięki, to ja się pytam - czy ktoś z planety Ziemia te wszystkie możliwe dźwięki już słyszał?



piątek, 17 lutego 2012

Numer 151 - Junica feat. Pip Brown "Living In My House"

Hook - wiadomo, taki bardzo subiektywnie wyselekcjonowany element utworu, który najbardziej przykuwa uwagę, wybija się na tle pozostałych elementów kompozycji. W skrajnych przypadkach wywołuje dreszcze i gęsią skórkę. W najskrajniejszych ratuje najbardziej gówniane utwory z opresji. "Living In My House" nie jest bynajmniej gówniany, ma to banalne, ale fajne, oparte na raptem dwóch dźwiękach rozmyte klawiszowe plumkanie w tle, przyzwoity, choć trochę toporny refren, dynamiczną solówę w mostku. Ogólnie wszystko buja, ale to nie tłumaczy dlaczego od dwóch dni słucham tego kawałka praktycznie bez przerwy, repeaty odliczając w dziesiątkach odtworzeń. Moja dziewczyna pewnie by rzuciła, że to przez to, że bez szemrania kupie każdy szit, który przypomina mi cudowne lata osiemdziesiąte ,których ona tak szczerze nie znosi. Ale ja wiem, jaka jest prawda. Jeśli hook to wisienka na torcie, to w tym przypadku tort mi jest zbędny i jem samą wisienkę. Wisienkę w postaci pojedynczych wokalnych wejść Pip Brown, których prawdopodobnie będę słuchał tak długo, aż ogłuchnę, albo prądu zabraknie.



piątek, 10 lutego 2012

Numer 152 - The Connells "74-75"

Technologia rozleniwia. Klik w ikonę na pulpicie, włącza się Spotify. W wyszukiwarce wpisuję nazwę wykonawcy, no i po chwili słucham wybranej piosenki. Proces zakończony w kilka sekund. Kiedyś dotarcie do muzyki kosztowało nieco więcej zachodu.

Z tym Zachodem - to były pewnie ciekawe czasy, ale za mały byłem, żeby szmuglować winyle z drugiej strony żelaznej kurtyny. Pierwsze poważne łowy muzyczne zaczęły się w chwili, gdy odkryłem, do czego służy radio. Dziś zasłyszany gdzieś fragment tekstu piosenki wystarczy wklepać w Google i już mamy odpowiedź. Kiedyś trzeba było czekać godzinami. Albo i dłużej. No i oczywiście Trójkowa Lista Przebojów. Klasyk mawiał, że kto za młodu nie był fanem Trójki, ten na starość na pewno będzie sukinsynem. Więc słuchałem i nagrywałem. Aż tu nagle zaczęły pojawiać się płyty cd.

Jedna z pierwszych, którą kupiłem kosztowała 59 złotych, co na tamte czasy i na tamte moje uczniowskie, niezasobne kieszenie, było kwotą niebanalną. Od tamtej płyty zresztą zaczęła się przygoda z moim zespołem wszechczasów. Postawiłem sobie za punkt honoru skompletować ich dyskografię i Bóg jeden wie, ile się namęczyłem walcząc z nowopowstałym w okolicy Media Marktem, by za kosmiczne pieniądze ściągnąć debiut zespołu ze Stanów. Potem, powoli, zabrało mi to kilka dobrych lat, zdobyłem całą resztę. Przepaść między tamtymi, a dzisiejszymi czasami niech zobrazuje fakt, że ostatni ich album miałem na dysku w około 30 sekund, ściągnięty z ITunes. To zresztą truizm - wszyscy wiemy, jak to działa.

Łatwiej o muzykę zaczęło być, gdy przyszły nagrywarki i - początkowo dla wybrańców - internet. Kolega z klasy miał to szczęście, że miał dostęp do obu tych narzędzi, wskutek czego mógł pozwolić sobie na prowadzenie małego biznesu, piracąc płyty i sprzedając je w cenie 25 złotych sztuka. Kiedyś dostałem od niego jedną w prezencie - kilkanaście mp3, pierwszych mp3, jakie miałem odsłuchać na moim komputerze.

Nie muszę nawet sięgać po tę płytę, zachomikowaną gdzieś w kartonowym pudle z pamiątkami z przeszłości, żeby przypomnieć sobie co tam na niej było. Jedyne czego dziś mi potrzeba, to kilka sekund i Spotify.



poniedziałek, 30 stycznia 2012

Numer 153 - Guided By Voices "Chasing Heather Crazy"

Dobrego muzyka poznaje się nie po tym, jak kończy, ale jak zaczyna. W czasach, gdy miliony dźwięków walczą o uwagę słuchacza, ta ludowa mądrość, sprawdza się jak nigdy wcześniej.

Długość ma znaczenie. Zwłaszcza pierwsze kilkadziesiąt sekund, które potrafi zdecydować, czy nie przeskoczymy kawałka, nie zmienimy stacji czy nie klikniemy w inny link na youtube. Fajny motyw początkowy pomaga naszą uwagę utrzymać, a na ludzi przepełnionych nostalgią za minionymi latami, nic nie działa lepiej niż dobra, gitarowa palcówka.

Tych palcówek w historii muzyki było trochę. Czasami ocierały się o wyjątkowy banał - "Chasing Cars" Snow Patrol to melodia tak dziecinnie prosta, że z pamięci zagrałbym ją nawet ja, a mimo to pozwoliła zespołowi zdobyć szczyty list przebojów. "Nothing Else Matters" otwiera zwykłe szuranie po strunach, a kto na ten motyw nie poderwał mniej niż 5 dziewczyn, ręka w górę. Ale weźmy też takie "There She Goes". Nie bez powodu kowerowane tu i ówdzie. Parę sekund i sami śmigamy palcami po niewidocznym gryfie.

Ponoć wszystkie możliwe dźwięki zostały już zagrane, wstęp do "Chasing Heather Crazy" wybrzmiał więc być może już w setkach różnych wariantów. Nic nie szkodzi. Dobrego muzyka poznaje się po tym, jak zaczyna. Tego naprawdę dobrego, dopiero po tym, co z tym początkiem później zrobi.



środa, 25 stycznia 2012

Numer 154 - Dntel "Don't Get Your Hopes Up"

Nie wiem czy ktoś pokusiłby się o podciąganie Dntela pod kategorię miejskiego popu, ale - przynajmniej dla mnie - jeśli ta muzyka budzi jakieś skojarzenia, to właśnie te wokół aglomeracji miejskich oscylujące. W przeciągu ostatnich paru lat najwięcej przyszło mi mieć do czynienia z Zurychem, miasta nie jakiegoś tam znowu dużego, ale zdecydowanie bogatego w różne odcienie.

Od nieco snobistycznej, choć nie tak snobistycznej, jakby się chciało uważać Bahnhofstrasse, gdzie nieopodal salonu Tiffany'ego można zjeść kiełbasę z bułą z budki. Przez okolice politechniki, gdzie z ogromnego tarasu, zgodnie z obowiązującym prawem, całkowicie legalnie można sączyć powoli zawartość buteleczki Feldschloesschena i podziwiać widok na miasto. Po kontrowersyjną Langstrasse, która śpi w dzień, a budzi się wieczorem, by pełną życia cieszyć się nocą. Kilkadziesiąt kroków na zachód od dworca, po Limmatquai w stronę Bellevue i już jesteśmy przy jeziorze zuryskim, z migotającymi na horyzoncie płatami śniegu oblepiającymi szczyty i zbocza Alp. Wreszcie próbujące być majestatycznym, a jednak swojskie, stojące na granicy miasta i otaczającej go przyrody, wzgórze Uetliberg.

Natura, snobizm, langstrasse'owa bohema, pamiątki z białym krzyżem na czerwonym tle, studencki luz i bujające się nocą tu i ówdzie różowe (i nie tylko) hummery z imprezowiczami składają się na obraz miasta, do którego nie może odnosić się po prostu tylko jeden utwór. Ale do ścieżki dźwiękowej nocnych, z reguły poimprezowych przejażdżek tramwajem po opustoszałych już nieco ulicach, jakoś wyjątkowo pasuje mi właśnie ta melodia.



poniedziałek, 16 stycznia 2012

Numer 155 - Enter Shikari "Jonny Sniper"

Na dźwięk słowa "posthardcore", hardkorowym pursytom skacze pewnie tętno i zaczynają zgrzytać zęby. Nie dziwie im się. Pojęcie postharcore'u na przestrzeni lat rozrosło się do sporej wielkości garnka, w którym pływa sobie dosłownie wszystko. Tu jakiś jazz, tam krzyk idzie pod rękę z boysbandowym wokalem, tu rap, tam kor, natapirowany pudel(metal), jakieś rave'y, a potem zaraz jungle, dramendbasy, wobble, skrecze i glitche. Chór dziecięcy? Czemu nie. Podstawowy składnik pozostaje jednak ten sam - ma być ostro, czyli z przytupem. Enter Shikari, jak na prawdziwych posthardcore'owców trzymają się tej zasady i do owego rdzenia łaciną uliczną określanego jako "pierdolnięcie", dołączają czasem mniej, czasem bardziej trafnie, inne elementy pozagatunkowe. Efektem utwór określony przez NME jako najgorszy singel nagrany przez kogokolowiek, kiedykolwiek. Mnie tam się podoba. Ale ja jestem hardkorem. Post.



niedziela, 8 stycznia 2012

Numer 156 - Crematory "For Love"

Po raz pierwszy przyatakował mnie na Facebooku. "Znacie to?" napisała znajoma, a ja olałem i nie dałem "ilike", choć lubię znajomą. Przez chwilę była cisza. Ale potem sukinkot się uwziął. Gotye.

Idea dzielenia i postowania jego kawałka zarażała coraz to większą liczbę osób. Facebookowy news feed zalewał się od linków do youtube i megapochlebnych komentarzy. W końcu przestało być wiadomo, kto rozpoczął histerię. Kolejne share'y z lakonicznymi dopiskami "świetne, kradnę!" duplikowały się w zastraszającym tempie, a Facebook zaczynał pęcznieć z dumy głośno oznajmiając "shared srylion times".

Minęły dwa tygodnie, pojechałem w delegację. Zapomniałem o wydarzeniach z przeszłości. No i wieczór nadszedł, włączam sobie spokojnie laptopa, odpalam facebooka i własnym oczom nie wierzę. Paczę i nie wierzę. Kolejne share'y już nie tylko oryginalnej wersji, ale teraz także i koweru. Zdenerwowany włączam radio, Eskę Rock, gdzie gra się tylko prawdziwego rocka. Leci Coma i myślę sobie, trudno, zawsze jakaś odmiana. Tyle, że tuż po wraca on.

Zamykam radio playera. Gaszę światło, zjeżdżam do recepcji. Recepcjonistka uśmiecha się do mnie, odwzajemniam uśmiech i nagle docierają do mnie dźwięki piosenki, której tak bardzo pragnę się pozbyć z rozkładu mojego dzisiejszego wieczoru. W pośpiechu opuszczam hotelowe lobby.

Dobra, myślę, piosenkę można zabić tylko inną piosenką. Sięgam więc myślami po nutę bliską zakamuflowanej opcji niemieckiej w mojej duszy, przaśny niemiecki goth metal, wstydliwie i nieudolnie skrywający swoje inklinacje ku - jakże by inaczej - naszemu polskiemu disco polo, ujawniające się nie tylko w ultramelodyjnym refrenie, ale i stylizacjach i jakże zacnym videoklipie przełamującym bariery między metalem a muzyką disco. Polak - Niemiec dwa bratanki. Powagę próbuje ratować nazwa grupy, ale uśmiech pojawia się na mojej twarzy, bo czy takich rzeczy można słuchać na serio? No, chyba tylko po pijaku. Jestem uratowany.

Nadal jednak trochę się boję, że jutro moja wola osłabnie i przymuszony presją otoczenia kliknę share.