Rzut oka na parę przypadkowych postów na moim blogu wystarczy, by stwierdzić, że przeważa muzyka nieskomplikowana: emocje noszone niejednokrotnie pojedynczymi uderzeniami strun gitar, prostymi klawiszowymi plumkaniami, równym rytmem. Nie znaczy to, że odrzucam bardziej skomplikowanie formalnie rzeczy - każdy lubi się w końcu czasem pochwalić, że przesłuchał muzyczny odpowiednik "Ulissesa" Joyce'a. Ale to nie ta część muzyki jest zwierciadłem mojej duszy.
Podobno gusta są w jakimś stopniu uwarunkowane genetycznie - co mam jednak powiedzieć na to, że upodobania moje, moich rodziców i brata różnią się tak drastycznie i przemawia do nas zupełnie inna muzyka? Czasem to powód do zabawnych rodzinnych sprzeczek, gdy każde z nas próbuje przekonać pozostałych o genialności odkrytego przez siebie kawałka.
Gdybym puścił bratu "Yellow Dog Song", pokiwałby głową ze zrozumieniem i starał się okazać zainteresowanie, ale wiem, że mandolina i wiejska aura tej piosenki nie przekonałaby go na tyle, by odsłuchał ją potem w samotności. Zmieniłby raczej temat i pogadał o najlepszych tekstach Bendera z Futuramy czy wspomniał o tym, że kupił nam "Wiśnię w Piwie". A co do "Wiśni w Piwie" zgadzamy się dokładnie w 5,2 procentach.
środa, 27 kwietnia 2011
Numer 189 - Shawn Mullins "Yellow Dog Song"
poniedziałek, 11 kwietnia 2011
Numer 190 - The Jam "That's Entertainment"
Za kilka dni jadę na upragniony urlop do Polski. Rodziny i przyjaciół nie widziałem kawał czasu, nie ma się więc co dziwić, że w tym momencie żyję praktycznie już tylko tym wyjazdem. Powoli pakuję walizkę, domykam najważniejsze sprawy w pracy, dzwonię po znajomych i planuję każdy dzień po kolei. Na przenośny odtwarzacz zaczynam zbierać piosenki i albumy, w których chciałbym mieć towarzysza podróży. Robię to od zawsze przed każdym wyjazdem, urlopem, wycieczką czy delegacją. Nie wybieram jedynie nowych rzeczy, zaległości do nadrobienia, często sięgam po muzykę dobrze osłuchaną, ale taką bez której nie wyobrażam sobie podróżowania. To taki mój niezbędnik.
Muszę wybierać mądrze, bo ta ścieżka dźwiękowa będzie towarzyszyła mi przez najbliższe dwa tygodnie, niezależnie od miejsca i od aury. Część już skompletowałem. Jeśli chcecie wiedzieć, co mi zagra, sprawdźcie poniżej. Do usłyszenia z końcem kwietnia.
czwartek, 7 kwietnia 2011
Numer 191 - Orgy "Platinum"
Oglądając klip do "Opticon" nie sposób oprzeć się wrażeniu, że oto objawiają nam się wyżyny autolansu i najobleśniejsza postać syntetycznego macho-rocka epatującego obleśnie odzianą w lateksy i upieprzoną eyelinerami seksualnością. Muzycznie też nie ma czego szukać, bo prosta motoryka i szczątkowa melodia prowadzona pojedynczymi, rozmytymi gitarowymi riffami stanowią świetny argument przeciw i tak cholernie niewiarygodnej tezie o wyższości rocka nad muzyką pop.
Nie planowałem wrócić do Orgy na blogu. Przypomniała mi się wprawdzie mało oryginalna anegdotka o szukaniu ich piosenek w kazaa czy napsterze i otrzymywaniu wyników, które z muzyką miały mało wspólnego. W tle błyskała też myśl o brzydkiej okładce drugiej płyty i wspomnianym wyżej tandetnym klipie do "Opticon", przy którym swego czasu lubiłem jednak pojoggingować. Nic wartego wspomnienia, ale potem wpadła mi w ręce kaseta z nagranym "Platinum".
Od początku czuć, że sprawa ma się lepiej z "Platinum" niż z "Opticonem". Nieco bardziej rozbudowany rytm skąpany w ponownie bezkształtnych, rozprowadzanych nierównomiernie partiach gitar i wprowadzającym kameralną, senną balladowość wokalu, jednak utwór traci na sile wyrazu mniej więcej od 2:15 minuty przerzucając do rozczarowującego outro pokraczny mostek. Mniejsza o ten nieudany fragment. To, co uderzyło mnie najbardziej po latach, to jak mocno "Platinum" przywołuje obrazy, te wszystkie wczesnolicealne małe apokalipsy rozgrywające się w scenerii pre- i postindustrialnego Górnego Śląska, miejsc, które w wielu przypadkach zniknęły już pod ciężarem galerii handlowych, parków wodnych czy parkingów, a które do życia przywraca już tylko ta muzyka i kilka zdjęć, które zrobiłem moim starym Zenitem.
wtorek, 5 kwietnia 2011
Numer 192 - ZZ Top "Blue Jean Blues"
Za każdym razem się na siebie złoszczę i prawie za każdym razem powtarzam ten sam błąd - nie prasuję spodni wieczór przed dniem roboczym. Skutkuje to wyrywaniem z porannego rozkładu porannej prasówki, płatkami z zimnym mlekiem na śniadanie i prysznicem dwa razy krótszym niż zwykle. Rozstawiam więc przenośną deskę, chwytam za żelazko, dolewam mineralnej bez gazu, bo destylowana dawno się skończyła, ustawiam opcję "para" na maks, białe kłęby przebijają się przez grubą tkaninę rozleniwiając ją nieco i łudzą uczuciem lekkości, ja ten moment bezwzględnie wykorzystuję, redukuję parę, przekręcam termostat aż za trzecią kropkę próbując dobić do legendarnej czwartej, a lampka kontrolna żarzy się i mruga swoim pomarańczowym okiem. Dociskam duszę żelazka niczym walec wgniatający asfalt w dziury pozimowe, konsekwentnie niwelując każde wgniecenie. Piekielne temperatury łamią opór ostatnich fałd, ostatni fragment nogawki ulega niszczycielskiej mocy mojego żelazka. Z dumą zdejmuję spodnie z deski, zakładam, próbuję dopiąć i...
piątek, 1 kwietnia 2011
Numer 193 - Jimmy Eat World "12.23.95"
Trochę, jak to się mówi, z dupy pisać o piosence traktującej o świętach Bożego Narodzenia na progu kwietnia i budzącej się wiosny, ale wbrew pozorom obie pory roku wyzwalają we mnie podobne pokłady wrażliwości. W nostalgiczny nastrój wprowadza mnie zarówno spadający grubymi płatkami wieczorny śnieg, jak i zachodzące na bezchmurnym, błękitno-czerwonawym niebie słońce. Łatwo się łapie na takie chwyty, rozmarzam się wtedy na chwilę, bo wrażliwy chłopak jestem. Nie wiem, może ta nostalgia jest moim własnym, bezwzględnym wrogiem nakłaniającym mnie czasem, by nieco na wyrost punktować wyżej piosenki pasujące mi pod te moje wyidealizowane obrazy. Przyznaję więc, mam słabość do Jimmy Eat World. Podobnie jak do widoku małych, rumianych prosiaczków, które od zawsze potrafiły rozmiękczyć moje serce.