wtorek, 23 sierpnia 2011

Numer 166 - Gianis Kotsiras "Efta Potiria"

[Parental Advisory. Explicit Lyrics]

No to se kurwa lece samolotem, dupe se wioze elegancko, nie tam w jakimś śmierdzącym autobusie, ale po europejsku. Lastminuta dorwałem, 860 złotych polskich na dwa tygodnie i wykupiłem se wczasy w Grecji, co se żałował bede, myśle, kasę nad obsranym i oszczanym polskim morzem marnował, jak tam już czekają na mnie animacje, bufet kurwa all inkluziw i drinków tyle, ile zdołam wypić, a nie jakieś piwo rozcieńczone i panga, co flądre udaje.

Ale otóż co to?! Lądowanie! Klaskam kurwa głośniej niż wszyscy i rzucam się do wyjścia, płacę to kurwa wymagam i nie będzie mi się jakaś baba z dzieckiem przede mnie wpierdalała. O, już czeka wielka paniusia rezydentka i biegiem do autokaru miejsce zajmować i do chotelu, czym prędzej. A w chotelu pełen wypas, ja pierdolę, złoto kapie ze ścian, jakieś posągi greckie he he, ulotki z wycieczkami, jakieś rejsy statkiem za 60 ojro, ale ja tam mam to w dupie, biegiem do baru, biorę 3 kole z rumem na zapas, co se bede żałował, podchodze se do basenu, obczajam laski na leżakach, tamta czarna nawet niezła z twarzy se myślę, ale się koło niej jakiś frajer kręci. Co tam, ciepło jest, piasek jest, rzucam plastikowy kubek po rumie z kolą na ziemię i biegnę do morza, o kurwa jakie zimne! Zawracam, co se bede dupę ziębił, w basenie się elegancko okąpię. Nawet se takiego kurwa forfitera z gumy załatwiłem od szwagra, pompuję predatora kurwa i skok do wody, jakiś kolo się drze, że go ochlapałem, niech spierdala, ciul, jak chce byc suchy to se niech w domu siedzi. Kurde, niezła faza już, kole z rumem i dziżtoniki przestałem liczyc po 10 kolejce.

O, pora na obiadokolacje siem zbliża. Wchodze do restauracji, a tam uczta Lukulusa: kotlety dymiące takie niby mielone, sery pleśniawe jakieś, galaretki kolorowe, pieczone skrzydełka z kurczaka, kartofle, frytki, sałatki greckie, tiramisu, ryba jakaś w panierce - nakładam se tego wszystkiego od razu, kopczyki takie robie i sosem polewam, bo chuj jeden wie, kiedy tego braknie. O, trochu mi spadło, ale co tam, kelner sprzątnie, od tego tu jest. Biore se do tego trzy piwa i se siedze i szamam. A potem jeszcze 3 rundki po dokładkę. Ale panie i panowie, oto wieczór i animacje się zaczęły, jakieś kurwa to nieśmieszne, po niemiecku i w ogóle co to ma byc, cięszko się do baru przepchac. Już sie zbierac mam, w pokoju se w kime uderzyc, ale tu patrze nagle, wychodzi jakis śmieszny kolo i zaczyna śpiewac. Co mi szkodzi, kultury troche se łykne, posłucham.



wtorek, 16 sierpnia 2011

Numer 167 - Tori Amos "Glory of The 80'"

Nieeleganckie podśmiechujki względem Tori Amos w jednym z moich poprzednich wpisów zemściły się na mnie okrutnie w momencie, gdy ze starego tekturowego pudła wypadła kaseta z "Under The Pink". Tori popatrzyła na mnie z okładki, a jej pełen wyrzutu wzrok zdawał się mówić "A kiedyś tak mnie lubiłeś, zdrajco!".

Fakt, lubiłem. Pod koniec podstawówki. Dla "Cornflake Girl" kupiłem "Under The Pink", a potem debiut - "Little Earthquakes", następnie "Boys For Pele", którą to próbował nawet zjeść mój pies (przestroga - sprzątaj płyty z podłogi!), ale chyba mu nie podeszła. Czułem do Tori sympatię, choć zawsze wydawała mi się troszkę zbyt radykalna (vide "nie wyjdę za mąż, bo nie wyobrażam sobie, żeby ktoś inny dotykał mojego pianina" - a weź, nie zjem ci!), nieco pretensjonalna i pozbawiona dystansu (wypieprzenie fana z koncertu, bo nie doznawał jej mistycznego występu razem z innymi), wreszcie na dłuższą metę po prostu - nie bójmy się tego słowa - nudna. Maraton z dyskografią Tori to trochę jak jedzenie czekolady - w małych dawkach fajne, ale jak zjesz więcej, to cię zamuli.

Dusza młodzieńca niespokojna jest, a nastroje zmienne, więc w końcu Tori poszła w odstawkę zastąpiona przez bezkompromisowe, punkowe grupy w rodzaju Green Day. Był nawet chwilowy nawrót, w czasach liceum, powodowany sympatią do jej fanki, która podarowała mi "From The Choirgirl Hotel" z własnoręcznie zrobioną okładką i była chyba do Amos trochę podobna. No, ale wakacje się skończyły, lato się skończyło, a z nimi nastoletnie romanse.

Mój the best of Amos zmieściłby się może w 7-8 kawałkach. Gdybym miał go skrócić do jednego, zdecydowałbym się na właśnie ten.




sobota, 13 sierpnia 2011

Numer 168 - Angels & Airwaves "Anxiety"

Jeśli mając tyle lat, ile mam nadal ekscytują mnie takie postacie jak Tom DeLonge ze swoim Angels & Airwaves to muszę być żywym dowodem na to, że mały chłopiec drzemiący w mężczyźnie naprawdę istnieje.

DeLonge - albo moje wyobrażenie o nim - jawi mi się jako niewyobrażalnie pozytywna postać, wyrosła już z gówniarskiego "it would be nice to have a blow job", który zastąpiła idealistyczną, pewnie trochę naiwną i infantylną w wyrazie, wolą zmieniania świata na lepsze. W słowniku angielskim znajdziemy słówko uplifting i własnie ono idealnie wpasowuje się w kontekst uniwersum Angels & Airwaves, przy okazji maskując troszkę niewygodny fakt, że DeLonge od paru lat nagrywa tą samą piosenkę. Na AbsolutePunk ktoś nawet trzeźwo skomentował, że muzyka DeLonge'a jest jak Taco-Bell, te same składniki zostają podawane pod nową nazwą, ale to cały czas te same składniki.

A mnie może nawet nie wypada już słuchać takich rzeczy, ale czy naprawdę powinienem się sugerować? Mały chłopiec we mnie podpowiada, że nie.



piątek, 5 sierpnia 2011

Numer 169 - Box Car Racer "Cat Like Thief"

Jesteśmy subiektywni - reklamował się swego czasu pewien miesięcznik. Ja też jestem subiektywny - nie trzeba dodatkowej reklamy, samo rzuca się w oczy. Piszę o miłości do muzyki, która kiedyś we mnie zakiełkowała i z czasem te kiełki zaczęły rozrastać w przeróżnych kierunkach. Dużo u mnie wtrąceń z życia osobistego, mimo że raczej w formie historyjek opowiedzianych z przymrużeniem oka niż "faktów autentycznych" - nie mam potrzeby zrzucania płaszcza pewnej anonimowości. Nikt mnie też nie postawi na półce obok ludzi naprawdę serio piszących o muzyce i znających temat. I słusznie - emocje biorą u mnie górę i mimo paru - mam nadzieję - wartościowych opinii czy spostrzeżeń - nie roszczę sobie pretensji do opinio twórczości. Stąd zarzuciłem kiedyś tam pisanie recenzji. Niech robią to lepsi.

Po co te tłumaczenia? Z tego względu, że chcąc napisać cokolwiek o "Cat Like Thief" z pełną świadomością chcę spróbować uciec od standardowego subiektywizmu i postawić sprawę obiektywnie jasno - "Cat Like Thief" to nieprawdopodobnie mulasty kawałek serwujący nam takie atrakcje jak irytujący, przepity głos Tima Armstronga, rozciapcianego jak nigdy Toma De Longe, monotonną melodię, gdzie wszystkie instrumenty zdają się lecieć unisono, a i hit hat nie pomaga - przeciwnie, potęguje tylko wszechogarniającą monotonię przez bite 3 minuty, sekund pięćdziesiąt, by w 51 sekundzie tej trzeciej minuty "zaskoczyć" podbitą o parę tonów "solówką" gitary. I zakończyć się wyciszeniem paręnaście sekund później.

I tu dochodzę do sedna. Nie wiem czy wymaga to odwagi, może niekoniecznie, ale nie boję się przyznać, że mimo słabości techniczno-kompozycyjnej "Cat Like Thief", to jeden z moich ulubionych utworów Box Car Racer ever. Jeśli potraficie wygrzebać z pamięci podobny kawałek, który prawdopodobnie lubicie tylko Wy, to Państwo doskonale wiecie o czym ja mówię.



Przerywnik piątkowy

Samotny wieczór, córka śpi, dziewczyna korzysta z chwili odpoczynku na mieście (właśnie przesłała zdjęcie, na którym moczy nogi w jeziorze zuryskim), a ja siedzę, relaksuję się po pracowitym tygodniu pijąc herbatę i klikając trochę bezmyślnie po kolejnych filmikach na youtube. Patrzę i oczom (oczą też) nie wierzę, Michał Wiśniewski (wokal) i Waldek Złotopolski (gitara) nagrali coś razem? Czyżby miało być to coś na miarę "Daaarów, darów lasu" Rynkowskiego?

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Numer 170 - Thin Lizzy "Waiting for An Alibi"

Pierwszy kontakt z Thin Lizzy prowadził przez metry taśm szpulowych z rodzinnej kolekcji, która potem bezpowrotnie zaginęła. Stary magnetofon szpulowy to była cenna zabawka w zasadniczo mrocznych dla zabawek czasach PRLu. Przewijałem wte i we wte, nie będąc w pełni świadomy, czego słucham.

Piracka kaseta z pomarańczową okładką, jakich w latach osiemdziesiątych było pełno. Chałupniczo zmontowane greatest hits zachomikowane gdzieś w zakurzonej szufladzie. Odchomikowane przez młodego mnie, wtedy już żywo interesującego się muzyką. Po raz pierwszy zetknąłem się "Waiting For An Alibi". Z Thin Lizzy to był kontakt numer dwa.

W punkcie kulminacyjnym fascynacji Everclear - "numerem jeden na liście moich zespołów wszechczasów" przypomniałem sobie o Lizzy po raz trzeci. Miałem wrażenie, że zawsze coś łączyło obu wokalistów - Lynnota i Alexakisa - barwa głosu, sposób frazowania, ale też - zachowując wszelkie proporcje - podejście do kompozycji, łączenie power-popowej mocy z bezpretensjonalną lirycznością, stawianie bardziej na gitarową zwiewność niż naznaczony testosteronem gitarowy ciężar.

W załączeniu do powyższego dochodzi chwytliwa linia basu z "Waiting For An Alibi" - jedna z moich ulubionych w tym kawałku historii muzyki, który dałem radę do dnia dzisiejszego ogarnąć. Kiedyś wydrukuję sobie jej zapis nutowy, oprawię i powieszę nad łóżkiem.