wtorek, 30 lipca 2013

Numer 1 - Art Alexakis "Overwhelming"

Poźne, lutowe popołudnie Anno Domini 1998, na dworze ciemno i - brzydko mówiąc - piździ jak cholera, a ja szybkim krokiem zmierzam ku sklepowi muzycznemu "Dziewiątka", mieszczącemu się w dolnej części Krupówek. Za parę godzin zimowisko w Zakopanem definitywnie się skończy, pociąg zabierze nas z powrotem na Śląsk, wrócimy do ławek szkolnych, ale odmienieni przez te dwa tygodnie spędzone razem, nowe przyjaźnie, nowe miłości i młodzieńcze uniesienia w pakiecie. To już ostatnie takie zimowisko, za rok będziemy już wkuwać do matury, niedługo potem opuścimy mury szkolne, drogi wielu z nas rozejdą się, by po latach spotkać się ponownie na Facebooku i stwierdzić z satysfakcją, że osoby, których nie lubiliśmy zbrzydły, roztyły się i wyglądają jak bulbozaury.

Wchodzę do sklepu, pytam o ścieżkę dźwiękową "Permanent Midnight", jest za 19.99 zł. Wyciągam pomięte banknoty z kieszeni, płacę i patrzę na niebieskawą okładkę kasety z gościem w okularach, w który odbija mu się chyba jakiś ryj świni. Zabawne, od tamtego dnia minęło 15 lat, a ja nadal nie widziałem filmu, którego malutki wycinek ścieżki dźwiękowej okazał się być moją ulubioną melodią wszechczasów. Zerkam na ustawionego na wystawie sklepowej kościotrupa na motorze. O ile dobrze pamiętam, po dziś tam stoi. Mruga mi porozumiewawczo świecącym okiem, nie zdając sobie jeszcze sprawy z tego, że to ostatnia kaseta jaką tam kupiłem.

Wbiegamy do pociągu, grzejniki pod siedzeniami powoli nabierają mocy i wytapiają z nas resztki śniegu. Wkładam kasetę do walkmana i próbuję przewinąć aż do "Overwhelming", raz po raz źle szacując czas trwania poprzedzających utworów. Fun fact numer 2, cały soundtrack do "Permanent Midnight" przesłuchałem prawdopodobnie jeden jedyny raz. Taśma zdzierała się jedynie w okolicy "Overwhelming". Ok, znalazłem. Zaczynam odsłuchiwać.

Weźmy na tapetę początek "Nothing Else Matters" - gdyby Metallica opatentowała ten motyw, byliby jeszcze większymi milionerami niż są. Jazda po strunach od góry do dołu to był najpopularniejszy sposób na wzbudzenie zainteresowania płci przeciwnej. Zaczynałeś grać i zanim doszedłeś do trudniejszej części, przerywałeś, zagadywany przez koleżanki siedzące z tobą przy ognisku. Nieistotne, że tej trudniejszej części już byś zagrać nie potrafił, w tym momencie nie miało to kompletnie żadnego znaczenia. Pewne metody lansu nigdy nie wyginą.

Odnosiłem czasami wrażenie, że Art Alexakis w "Overwhelming" zdekonstruował właśnie ten banalny mettalikowy motyw, zmyślnie przestawiając to tu, to tam parę nut i wprowadzając mało wprawnego słuchacza w złudzenie, że stworzył niesamowicie złożony pasaż, który w istocie jest czymś o wiele prostszym niż się zdaje. Efekt jednak osiągnął, do tej pory ta gitarowa szarada z "Overwhelming" to mój ulubiony gitarowy motyw wszechczasów, ale chyba dałem się trochę nabrać. Trudno, Alexakis potrafił zawsze dobrze grać na emocjach.

- Co tam masz? - pyta koleżanka i zabiera mi słuchawki. 5 minut potem powie, że to najbardziej kompletna piosenka, jaką słyszała do tej pory. Taka, której absolutnie nic nie brakuje i która mogłaby być archetypem piosenki idealnej. To było 15 lat temu, więc patrzę także na tą ekscytację "Overwhelming" z przymrużeniem oka, ale zdzierając z niej nieco ckliwą, egzaltowaną otoczkę, otrzymujemy nadal kawał dobrej piosenki, mieszczącej się w pojęciu mainstreamowego rocka lat 90. Takiego, którego dzisiaj się już chyba nie gra za często. Nawet Alexakisowi to nie wychodzi, mimo, że nadal próbuje.

Z biegiem czasu uświadomiłem sobie jak odpychającą postacią jest Art Alexakis. Zadufany w sobie rockista, gość z ewidentym przerostem ego, kreującym się na legendę, którą nigdy nie będzie. Z drugiej strony wyrózniający się barwą głosu, specyficznym seplenieniem czy - o ironio - przeciętnymi zdolnościami wokalnymi zderzającymi się jednak z ciekawymi interpretacjami, plus momentami naprawdę błyskotliwymi linijkami tekstów. Macierzysta grupa Alexakisa / Everclear ma w repertuarze tyle samo dobrych utworów, co złych- tandetnego, przaśnego "Santa Monica" (któremu nic nie stanęło na przeszkodzie by stać się największym hitem grupy) nie mogę strawić do dzisiaj, a Alexakis co rusz nagrywa go na nowo. Re-recording dotknął też "Overwhelming" - utwór trafił wprawdzie na regularny album zespołu ("Good time for A Bad Attitude"), ale w paskudnie poszatkowanej wersji, gdzie Alexakis uparł się użyć vocodera i zastosować parę sztuczek, które kompletnie wyprały tą piosenkę z naturalności. Dla mnie jedyną obowiązującą wersją jest ta z "Permanent Midnight". Niestety nawet w czasach wszechobecnego dostępu do wszystkiego zadzwiająco mało dostępną. Znalazłem ją jedynie na MySpace (to, to jeszcze żyje?). Ciekawe, że jest to jedyna kompozycja Alexakisa jaką wydał solo. Przymierzał się swego czasu do albumu, ale później materiał trafił na studyjny album Everclear.

"Overwhelming" wytycza pewien obszar i wyznacza pewną granicę w moim słuchaniu i pojmowaniu muzyki - medium, które niejednokrotnie ilustrowało (uwaga! banał) moje życie; w którym starałem się doszukiwać, niczym nastoletni, spragniony prawd życiowych Paulo Coehlo dodatkowych znaczeń, wreszcie z którym wiązało się wiele historii i anekdot wspomnianych częściowo na tym blogu. Było to trochę jak przedkładanie czucia i wiary nad mędrca szkiełko i oko. Bardziej techniczne podejście do słuchania muzyki objawiło się dopiero w ostatnich miesiącach, co świadczy o tym, że albo wyjątkowo późno dojrzewam, albo przedwcześnie się starzeję. Odpowiedzi na to pytanie chyba nigdy nie będę całkiem pewny.

(P.S. Do 111 numerów, których nie opisałem jakoś wrócę, może w formie krótkich notek. Mam nadzieję, że wszystkim się miło czytało, to co zmajstrowałem do tej pory. Archiwum pozostaje nietknięte.)


Posłuchaj: Art Alexakis "Overwhelming



niedziela, 7 lipca 2013

Numer 113 - Bruce Springsteen "I'm On Fire"

Kiedy Springsteen pisał "I'm On Fire" zapewne nie miał złych intencji, internetowe komentarze w stylu "fajna piosenka... jeśli jesteś pedofilem" nie pozostawiają jednak złudzeń, The Boss paroma nieszczęsnymi wersami strzelił sobie lekko w stopę.

"I'm On Fire" jest naprawdę fajną balladą, ale słuchając jej nie mogę oprzeć się wrażeniu, że nieprzychylne opinie nie są całkiem bezzasadne. "Hey little girl is your daddy home, did he go and leave you all alone, I got a bad desire..." - czy to naprawdę brzmi jak zwyczajna piosenka miłosna? Oczywiście, zdrowy rozsądek sugeruje, że Bruce Springsteen nie napisałby piosenki o pożądaniu małej dziewczynki przez dorosłego faceta. I prawdopodobnie większość świata w roku wydania "I'm On Fire" pominęła milczeniem te dwuznaczności w tekście, Springsteen nie siedzi przecież w więzieniu, nadal nagrywa, a jego kariera kwitnie. Wątpliwości rozwiewa nieco teledysk - Springsteen mechanik samochodowy marzy o żonatej kobiecie. Po dopasowaniu obrazu do tekstu przychodzi pewna ulga.

Wszystko jasne, nie ma powodów do obaw, jednak sam fakt, że całkiem sporo ludzi odczytało tą piosenkę wbrew intencjom artysty, może świadczyć o małej wpadce. Ja w każdym razie z ostrożnością podchodziłbym do umieszczania tego kawałka na składankach walentynkowych.


środa, 3 lipca 2013

Numer 114 - Nine Inch Nails "The Perfect Drug"

No to lecimy sobie samolotem, Zuzanna - jako, że własnie skończyła 2 lata - ma już swoje własne (płatne) miejsce, niedoceniając jednak tego faktu wierci sie niemiłosiernie i próbuje przedostać do siedzących w z tyłu kuzynów. Gdzieś nieopodal wesoły pan z drugim wesołym panem polewają sobie wódkę i wprowadzają w wakacyjny klimat. Lecimy do Egiptu. Pierwsze pozaeuropejskie wakacje Zuzanny.

Podobno w czarterach wszyscy klaszczą przy lądowaniu, ale widać pojawił się jakis nowy trend - spora część pasażerów klaszcze tuż po starcie. Nie będę się snobował - to nieszkodliwy i sympatyczny zwyczaj, klaskanie tuż po starcie, kiedy jeszcze masę rzeczy może pójść nie tak, jest jakby nie było radością trochę na wyrost. Wchodzimy jednak bezpiecznie na wyskokość przelotową. Ponad trzy godziny lotu dłużą się niemiłosiernie, 20 minut przed lądowaniem Zuzanna usypia. Co zabawne, usypiają także panowie od wódki. Z okien widać już piasek i góry (po prawej) i wybrzeże (po lewej). Lądujemy w Hurghadzie.

Wbrew stereotypom na lotnisku nie ma przepychanek do wyjścia, każdy spokojnie załatwia wizę i udaje się do autokaru. Dojeżdzamy do hotelu, recepcjonista wita nas po polsku. Wokół jednak sporo Rosjan - tych strasznych Rosjan, o których krążą legendy. I co się okazuje po czasie - moja żona zaprzyjaźnia się z Rosjanką, nasze dziecko szaleje z rosyjskimi na plaży, a sympatyczny Rosjanin przepuszcza mnie w kolejce do bufetu. Stereotypy - takie wyjazdy są ich pełne. Nie zdołałem jednak zauważyć żadnych Polaków w sandałach i skarpetkach, żadnej walki o jedzenie, żadnego pijaństwa z racji darmowego dostępu do alkoholu. No, dobra, jeden pan narzekał podczas wycieczki na brak zieleni na bezludnej wyspie z rewelacyjną plażą (organizatorzy skruszeni pewnie już szykują się do zakupu sadzonek i zalesiania tejże wyspy) oraz jedna pani nie mogła się doczekać kotletów schabowych ("to egipskie jedzenie mi nie służy" skomentowała konsumując frytki, rybę i sałatkę z porów).

Największe zaskoczenie przyszło przy okazji mini disco dla dzieci. Siedzieliśmy własnie przy basenowym barze grzejąc się w promieniach zachodzącego powoli słońca, gdy nagle z głośników przed nami ryknęło "Perfect Drug". Po chwili Zuzanna bez oporów wskoczyła na scenę i zaczęła pogować w rytm piosenki. Chciałem to nagrać, z wrażenia jednak zawiesił mi się iphone. Trent Reznor były z całą pewnością dumny.

Wrażliwych rodziców uspokajam, zaraz potem poleciało już niewinne "Hokey Cokey".



piątek, 7 czerwca 2013

Numer 114,5 - Brodka "W Pięciu Smakach"

Zimmermann oburzył się na nielegalne nagrywanie jego koncertu, my z A. na weselu zrezygnowaliśmy z kamerzysty, choć nieoficjalne nagrania ponoć krążą na Pudelku. Pozwy sądowe w drodze. Ale oficjalne video, przygotowane w całości przez nas, dla gości weselnych było. Teraz chwilę po rocznicy naszego wesela ujawniamy prawdę o nas samych. Odrobina prywaty na prywatnym blogu.


poniedziałek, 3 czerwca 2013

Numer 115 - Chesney Hawkes "I'm Young"

Nie przysparzało mi to popularności, ale w pewnym okresie, jako wiceprzewodniczący klasy nie miałem wyboru, wybierając jasną stronę mocy byłem zdecydowanym przeciwnikiem wagarów.

Od obowiązków szkolnych zdarzało mi się jednać wymigać kilka razy. Wagary to zjawisko, które zasadniczo bardziej lubi liczbę mnogą, ale moje pamiętne wagary były wagarami solo - po prostu pewnego dnia mój jedenastoletni umysł umyślił sobie, że zamiast lekcji fajnie byłoby spędzić dzień na luzie, jedząc chipsy ogórkowe i oglądając film. Wróciłem do domu z paczką chipsów w plecaku i zacząłem grzebać w kasetach VHS taty. I tak trafiłem kasetę opisaną "Badis Song". Fabuła prosta: chłopak wbrew przeciwnościom losu próbuję zrobić karierę w świecie muzyki. Film nie zdobył może ogromnej popularności, bardziej piosenka film promująca - "The One & Only" - zbeszczeszczona później jako "Typ Niepokorny" przez Stachurskyego. Chesney Hawkes - bohater filmu zadomowił się jednak w mojej młodej świadomości. Chłopak bez wątpienia uroczy, sąsiadki na pewno go lubiły, bardziej pokorny niż zbuntowany - tu z przykrością przyznaję, że bardziej niepokorny jest rzeczony Stachursky - choć może chciałby by było odwrotnie. I coś z tej jego chęci buntu mnie wtedy tknęło.

Chesney, poza singlem "The One & Only" znaczącego sukcesu jednak nie odniósł, ale "Buddy's Song" dał światu w 1991 roku kilka na wkroś amerykański pop-rockowych hitów. "I'm Young" to hymn młodzieży szkolnej - taki z tych dających siłę sięgania po marzenia, robienia rzeczy, których świat niekoniecznie by od niej oczekiwał i braku obaw o konsekwencje. W moim przypadku skończyło się na laniu i szlabanie na komiksy z Kaczorem Donaldem. Każdy bunt ma swoją cenę.




niedziela, 19 maja 2013

Numer 116 - Tuxedomoon "In A Manner Of Speaking"

Dziś nietypowo. Pisałem kiedyś, że o wiele bardziej od eksplorowania własnych wspomnień związanych z muzyką interesują mnie historie innych ludzi. Poniżej jedna z nich, przytoczona przez znajomą, z którą i z której mężem przegadaliśmy niejeden wieczór w mieście pełnym oddechów popękanych rzeźb.:

Dawno, dawno temu, kiedy programy do ściągania plików nie miały opcji kontynuowania ściągania, gdy połączenie zostało przerwane, i nie pozostawało nic innego, jak próbować ściągnąć plik od nowa... w czasach, gdy korzystało się z modemów, kiedy łącza były bardzo słabe... w czasach gdy program do ściągania plików nazywał się... hm... Napster? W tych czasach ściągnięcie całego pliku przy łączu modemowym graniczyło niemal z cudem. W momencie, kiedy transfer spadał do zera było prawie pewne, że połączenie zostanie natychmiast przerwane. Pewnej nocy (nocami transfer bywał trochę lepszy) udało mi się znaleźć w czyichś zasobach utwór, którego nigdzie nie można było usłyszeć - 'In a manner of speaking". Samo odkrycie tego utworu u kogoś graniczyło z cudem. Wrzuciłam ściąganie i siedziałam jak na szpilkach, prawie nie oddychając. Początek był niezły, transfer przyzwoity, potem trafiło się kilka momentów grozy, gdy niebezpiecznie spadał. Ostatnie 10% przeczekałam na bezdechu i nagle... utwór się ściągnął! Cały! Była chyba 3.00 w nocy. Obudziłam J. krzycząc, żeby posłuchał, co udało mi się ściągnąć. I puściłam ten utwór. Bardzo głośno.


niedziela, 12 maja 2013

Numer 117 - Chromatics "Back From the Grave"

Jazda samochodem późną nocą po mieście to sama przyjemność - praktycznie zero ruchu, spokój, nie wymagające instagramowych filtrów obrazy za szybą jak otoczona aurą, zamglona nieco sygnalizacja świetlna, neony na wystawach sklepowych, nic tylko zatrzymać się i pstrykać zdjęcia.

Dobór muzyki do samochodu to sprawa niełatwa. W rozmaitych rankingach padają takie tytuły jak "Born to Be Wild" Steppenwolf czy "Looking for The Summer" Chrisa Rea, przy czym ten ostatni jest dla mnie nieodgadnioną zagadką ludzkości - nie wiem, jak taki mulasty kawałek może komukolwiek wspomagać przyjemność z jazdy, natomiast "Born To Be Wild" słuchają chyba już tylko kierowcy tuningowanych Tico. Wiem, jestem niemiły, a o gustach się nie dyskutuje, ale standardowe muzyczne porady w kwestii muzyki samochodowej przyprawiają mnie o palpitacje serca. Siłą rzeczy moja własna muzyka do samochodu musiała być zupełnie inna.

Wczoraj w nocy kluczyłem po prawie pustych ulicach Zurichu i wprawdzie nie miałem Chromatics ze sobą, ale pomyślałem, że to jest właśnie ten rodzaj muzyki, który dla mnie sprawdza się idealnie w tych właśnie warunkach. Oniryczna melodia, delikatne pogłosy, przebijające się przez nie echa imprezy, z której wracaliśmy. I dobrze, że w miarę szybko udało nam się znaleźć wyjazd na autostradę. W przeciwnym razie byłbym pewnie zmuszony przełączyć na - oczywiście jak najbardziej obecnej we wszelakich rankingach piosenek dla kierowców - "I Drove All Night".


niedziela, 5 maja 2013

Numer 118 - Haim "Don't Save Me"

Wszystkiego - to, w moich licealnych czasach, była zdecydowanie najgorsza odpowiedź na pytanie jakiej muzyki słuchasz. Drugą w rankingu złych odpowiedzi był pop, zwłaszcza jeśli byłeś facetem - wtedy nie było ci wybaczone.

Świat się chyba trochę zmienił na przestrzeni lat i dziś oficjalne słuchanie popu nie naraża na ostracyzm, choć może to kwestia wieku, a dziś dzieciaki w liceum nadal nie darują ci, jeśli nie wymienisz składu Comy i najważniejszych singli. Słuchania popu nie ułatwiają mainstreamowe stacje radiowe - typowa playlista nadal zawiera multum kawałków granych od lat na okrągło i mało ogarnięty osobnik może dojść do wniosku, że Depeche Mode nagrali tylko "Enjoy The Silence". Nowości się jednak przebijają i być może Haim już zaistniało wśród szerszego grona słuchaczy. Nie miałbym nic przeciw, bo takie "Don't Save Me" nie może się nie podobać, stylistycznie wyrwą czasową przeniesione prosto z lat 80', chwyta od pierwszego przesłuchania i z miejsca trafia do mojej wakacyjnej playlisty i jest dla mnie prywatnie świetną wymówką - niby słucham czegoś nowego, ale nadal celebruję sobie nostalgię za szczenięcymi latami, nostalgię, którą chyba już naprawdę solidnie przecelebrowałem. Wideoklip przynosi dodatkowo takie smaczki jak ekstatyczny headbanging jednej z dziewczyn (2minuta 14 sekunda chociażby), jakby właśnie wykonywała cover Slayera.

Polityka wypuściła jakiś czas temu test na sprawdzenie przynależności do klasy społecznej. Za muzykę pop zgarniało się o punkt mniej niż za rock, jazz czy alternatywę, najwięcej punktów za klasyczną. Ale czy w obliczu utraty statusu społecznego warto rezygnować z tak odjazdowych kawałków jak "Don't Save Me"? Nie wydaje mi się. Mogę pozostać plebsem.


wtorek, 9 kwietnia 2013

Numer 119 - Cocteau Twins "Crushed"

To był czwarty. Odtwarzacz mp3. Bo innych urządzeń audio/foto/video nie liczę. A drugi zostawiony w samolocie. Najbezpieczniejsze są loty zabukowane do ostatniego miejsca. Wtedy nie mam wyjścia i wkładam wszystko od razu do podręcznej torby. To był dla odmiany bardzo luźny lot, i ten właśnie ten Sony Walkman leżał sobie spokojnie na wolnym siedzeniu obok mnie, a wychodząc zabrałem wszystko poza nim. Proza życia? Niby tak, ale chcielibyście zobaczyć minę mojej żony, gdy na pokładzie zapomniałem jej Nikona, akurat gdy lecieliśmy w naszą podróż poślubną. Na szczęście tamta historia dobrze się skończyła (pani z biura Lost&Found na Okęciu, pozdrawiam!).

No więc, straciłem mp3 playera, a ostatnim medium na jakim mam ochotę słuchać muzyki jest smartfon, w tym względzie jestem uparty i lubię mieć urządzenie pod kątem danej funkcji bardziej sprecyzowane. Podobnie nie robię zdjęć (albo robię je rzadko) telefonami. Pewnie i tak jestem trochę hipokrytą, bo przecież surfuje w necie i gram w Minecrafta PE na IPhonie. No, ale trudno, wyboru nie było - przemogłem się, zainstalowałem Spotify i nawet stworzyłem sobie playlistę offline na wszelki wypadek. Świadomie zrezygnowałem z przerzucania mp3 przez ITunes, bo ilekroć muszę to robić to przysłowiowy ch#j mnie strzela. Pod tym względem Sony bije Apple'a na głowę.

Żal mi tego małego, czarnego Sony Walkmana, ale myślę sobie, że może przysłuży się to komuś, odwiedzie od słuchania Davida Guetty, albo nawróci z przeświadczenia, że Stachursky ma gówniane piosenki (żartowałem... akurat Stachurskiego nie przerzuciłem sobie tego dnia na mp3 playera). Znalazca, uczciwy czy nie, gdy tylko nacisnie play, w pierwszej kolejności usłyszy prawdopodobnie właśnie ten kawałek.


niedziela, 7 kwietnia 2013

Przerywnik weekendowy - Spotify

Udało mi się zebrać większość opisywanych utworów w spotify'owej playliście. Jeśli macie ochotę, klikajcie i słuchajcie. Będę też aktualizował na bieżąco.

Nowy wpis za jakiś czas, teraz powoli szykuję się do zasłużonego urlopu.
Playlista A Guide To My Music na Spotify

środa, 20 marca 2013

Numer 120 - Lady Pank "John Belushi"

Rzut oka na tracklisty albumów koncertowych czy bootlegów Lady Pank nie pozostawia złudzeń, będąc fanem znasz srylion wersji "Mniej niż zero" i podobną liczbę "Zawsze Tam Gdzie Ty" czy "Marchewkowego Pola". Ciągle to samo, wałkowane od lat, ale czy można ich winić - do znudzenia powtarzana prawda o tym, że najbardziej lubimy piosenki, które już znamy, znajduje tu swoje kolejne potwierdzenie.

W kategorii popularności "John Belushi" to piąta liga, ale też mniej typowy z ladypankowych kawałków - refren ograniczony do stadionowego zaśpiewu "fałszywy świat", pozwala przenieść ciężar na naprawdę wyśmienitą zwrotkę otoczoną przez powstrzymujące się przed eksplozją - do której i tak ostatecznie dochodzi - spogłosowane gitary. I gdyby całość nie kończyła się najbardziej tandetnym chwytem w dziejach muzyki - wyciszeniem - to byłby to pewnie mój ulubiony numer Lady Pank. Nie trzeba być Einsteinem, żeby odgadnąć, że traktuje on o Johnie Belushim, jego życiu i śmierci - momentami w nieco przeszarżowany sposób - to pretensjonalne nieco "umrzeć, żeby żyć". Kto wie, czy tekst w ogóle by powstał, gdyby Jan Borysewicz nie pokazał Borysewicza Juniora na koncercie z okazji Dnia Dziecka, wskutek czego na zespół wypiął się naczelny tekściarz zespołu - Mogielnicki, a teksty na album "Tacy Sami" powstały przy udziale tuzów ówczesnej sceny rockowej - Grzegorza Ciechowskiego czy we wspomnianym "Johnie Belushim" - Zbigniewa Hołdysa, wtedy jeszcze nie samozwańczego guru.

Żal się trochę robi obserwując zblazowanie współczesnego wcielenia Lady Pank, koszmarne piosenki w stylu "Stacji Warszawa", dawno nieaktualny idealizm i pradawną świeżość. I niby wszystko się może zdarzyć, ale nie róbmy sobie złudzeń: stare marchewkowe pole zaorano, postawiono galerię handlową i jedyną szansą jest odkrycie sposobu na podróż w czasie. W tym wypadku jakieś 25 lat wstecz.


czwartek, 14 marca 2013

Numer 121 - Mietek Szcześniak "Kacze Opowieści"

Od ostatniego posta moja córka opanowała kilkanaście nowych słów, w tym "chrupka" i "bamam", co odpowiednio oznacza chrupiący chleb Wasa (ale taki cienki, z solą i rozmarynem) i banana. Ja zmagałem się z przeciwnościami losu, ale być albo nie być, tu trzeba przeżyć. Rozmawiałem jakoś ze znajomą i wspomniała, że jej facet leżał w szpitalu MSWiA i widział na korytarzu Mietka Szczęśniaka, w futrze z czegoś tam i tłustych włosach, czekającego na windę. Nie jestem specjalnie zaznajomiony z twórczością Mietka, tudzież Miecza, ktoś tam przebąknął o "Dumce na Dwa Serca", ale to było naprawdę dawno, a ja widziałem "Ogniem i Mieczem" tylko dlatego, że mieliśmy obowiązkowe wyjście w ramach zajęć szkolnych. Swoją drogą, kiedyś nas zabrali na Jurassic Park - szkoła naprawdę nie była taka zła w końcówce lat 90'. Byłym ignorantem twierdząc, że "Kacze Opowieści" to najlepsze co Miecz zaśpiewał, ale jeśli traktujemy "Dumkę..." jako odniesienie do całej jego twórczości (co oczywiście nie może mieć miejsca, bo byłbym nadal ignorantem) to "Kacze Opowieści" to zaprawdę jej highlight. Pomijając zgrabnie przetłumaczony przez Łobodzińskiego tekst, Miecz leci po piosence z takim luzem i przekonaniem, że kryją się wszystkie czołówki dobranocek z lat, które pamiętam jako dziecko. "Kaczki, u u!" podśpiewywałem ostatnio o 6 rano szykując się do pracy i chyba trochę przestraszyłem (a na pewno wkurzyłem) żonę, bo obudziłem też nasze dziecko. Nie kryjmy się przed prawdą - ta piosenka to Indiana Jones piosenek dla dzieci - żadne tam lamerskie kołysanki czy piszczenie Pony czy gównianych Czarodziejek Winx. Czemu się więc dziwić mnie i mnie podobnym trzydziestolatkom, że nadal celebrujemy nostalgię za tamtymi latami? Na miejscu chłopaka znajomej, gdybym spotkał Miecza w tamtym szpitalu, bez wahania podszedłbym, objął i powiedział "dziękuję, mój Sokole". Plus zasadził małego kuksańca za "Dumkę na Dwa Serca".




czwartek, 28 lutego 2013

Numer 122 - Lali Puna "Small Things"

Jeden z polskich wideoklipów. Cieszmy się z małych rzeczy - śpiewa ubrana w odstrzeloną fioletową suknię wokalistka na tle wypasionego pałacu, do którego chwilę wcześniej podjechała swoimi kabrioletem audi. Chcąc być nieco bliżej swojego szlachetnego przesłania musiałaby śpiewać obok kosza na promocję w Biedronce, w którym znalazła parówki berlinki za 50% ceny z datą świeżości upływającą za dwa dni. Ale kto by jej wtedy słuchał. "Małe rzeczy" Sylwii Grzeszczak, bo tak ma na imię wspomniana wokalistka, przypomniały mi o "Małych Rzeczach" Lali Puny. Śpiewając o rozpadzie związku Lali Puna sięgają po skromne środki wyrazu prezentując legendarny niemiecki dystans. Tekst wyśpiewany prawie beznamiętnym głosem Valerie Trebeljahr zamyka się zaledwie w kilku zdaniach. W efekcie końcowym osiągają jednak ładunek emocjonalny, który rozrywa Grzeszczak na strzępy. I gdy tak leży zaszokowana na środku rozpieprzonego w drobny mak pałacu i przez pozbawione szyb resztki okien dostrzega swoje ukochane płonące właśnie audi, robi mi się jej żal i oddaję jej rację. Cieszmy się z małych rzeczy. Takich jak te, kiedy wczoraj podeszła do mnie moja mała córeczka i pokazując na kuchnię powiedziała nowe słowo. To słowo brzmiało "szinka".





niedziela, 17 lutego 2013

Numer 123 - Summer Camp "Better Off Without You"

Walentynki minęły, a co za tym idzie słodziutkie pluszowe misie dostają bezceremonialnie metkę "50% taniej" na dupsko i trafiają do kosza stojącego gdzieś przy wejściu do marketu. Opadają romantyczne nastroje, tradycyjne radio chyba już tak nie męczy "Every Breath You Take" czy innych szlagierów, bez których Święto Zakochanych nie może się obejść, tak jak Święta Bożego Narodzenia już nigdy nie będą mogły istnieć bez "Kevina Samego W Domu".

Rozwój internetu wzmocnił stanowczo głos ludzi, którym z Walentynkami nie po drodze. Stąd na Facebooku, obok dzielenia się cytatami z Coehlo, objawia się niemało antywalentynkowych nastrojów czy to w postaci klipów tak kiczowatych w swoim romantyzmie, że aż śmiesznych - wrzucanych dla tak zwanej beki albo piosenek niby bardziej serio, w poetyce "love stinks", albo tych głębokich starających się zracjonalizować ten stan, kiedy siedzimy sami w domu grając w Dead Space 3, kiedy nasz kolega siedzi na randce z koleżanką, która nam wpadła w oko. On/ona odszedł/odeszła, sztylet przebija serce, mrok ogarnia nasz pokój - to już najgłębszy level antywalentykowości - sięgamy po grube działa i wrzucamy na ścianę Nine Inch Nails. Dodatkowo zdjęcie podrasowane instagramem, na którym pijemy sok porzeczkowy z kieliszka do wina, udając, że to krew. I kto wie, czy antywalentynkowy biznes nie zaczynie wkrótce przynosić większych profitów niż mityczne pluszowe misie.

Mój tegoroczny 14. lutego obejmował kwiatki i romantyczną kolację (plus gumowa kaczka dla córki - była zachwycona), ale potem temat jakoś tak zszedł na nasze licealne lata i powspominaliśmy z żoną te młodzieńcze dramaty, o których dzisiaj myśli się ze sympatycznym sentymentem. I jeśli istnieje piosenka, która mogłaby oddać hołd tamtym czasom, ale na luzie, nie wrzucając przy tym tematu nieszczęśliwej miłości w jakieś strasznie ponure obszary, to "Better Off Without You" nadaje się do tego znakomicie.




niedziela, 10 lutego 2013

Numer 124 - Team Sleep "Appollonia"

Nie ma co się pastwić nad new metalem, który obecnie jest gatunkiem prawdopodobnie najbardziej passe we wszechświecie i eurodance nie przynosi tyle obciachu, co zainteresowanie nową płytą Korn chociażby. Nie mówiąc już o rozpaczliwych próbach powrótu na scenę w wykonaniu Marylin Mansona, z którego tekstów na koncertach sprzed lat ("and all the children say, we hate love, we love hate") śmieje się dziś każdy, a cd "Mechanical Animals" leży schowane głęboko w szufladzie z bielizną. Ogólny wniosek jest taki, że niewielu ówczesnym bohaterom alternatywnych list przebojów udaje się dziś zachować twarz.

Można by się wykłócać, że ciała nie dali Deftones, którzy od "Adrenaline" z 1995, aż po dzień dzisiejszy nie splamili honoru słabą płytą. Może i dlatego, że przepis na granie mieli nieco inny niż koledzy z branży: ciężkie (ale nie za ciężkie, to nadal mainstream) postgrunge'owe brzmienie połączyli z kawałkami cure'owskiej melancholii i wymieszali w nowofalowym sosie, rozgotowując nieco całość przeciągłymi wokalami Chino Moreno, ale nie odbierając jednocześnie smaku muzyce. Potrafili znaleźć swoją niszę i konsekwentnie, acz bez rewolucji kontynuować swoją muzyczną przygodę. Za to im chwała.

Team Sleep łączy z Deftones osoba Chino i choć to niby nieco inna bajka, od macierzystego zespołu wokalisty różni ich zasadniczo tylko brak tych postgrungeowych gitar, bo minorowe brzmienie, choć wyrażone w elektronice, pozostało. A "Appollonia" to dla mnie taka ścieżka dźwiękowa Twin Peaks dwudziestegoktóregośtam wieku: owca-karzeł naprowadza w snach androida agenta Coopera na ślad prawdopodobnego zleceniodawcy zabójstwa Laury Palmer - Ricka Deckarda. Wszystkiemu jednak koniec końców jest winna sowa. Syntetyczna.


(od autora: powyższy tekst w nieco innej wersji ukazał się w lipcu 2010 na musicspot.pl, większość moich publikacji z tamtego okresu ulegnie zapomnieniu, tą jedną zdecydowałem się przerzucić na tego bloga, z lenistwa nie napisałem nic nowego o "Appolloni", którą oczywiście nadal bardzo lubię)

czwartek, 7 lutego 2013

Numer 125 - Cardigans "Erase/Rewind"

Erase/Rewind miałem dziś w praktyce - najpierw usunąłem 7 kopii roboczych postów. Dawno nie używałem tak brzydkich słów, jak w momencie, gdy zdałem sobie sprawę, że to nie były kopie robocze. Potem nerwy opadły, a ja zabrałem się do cofania moich błędów. Koniec końców przywróciłem wszystkie siedem, jedynie numeracja trochę się zaburzyła i wszystkie są datowane na luty. A chwilę później przypomniałem sobie o tej piosence Cardigans. Dosłownie, z życia wzięte. A dłuższy post już wkrótce.


Numer 126 - Cyndi Lauper "Time After Time"

"Jeszcze jedna piosenka, do roboty Lauper" miał ponoć zakrzyknąć producent debiutanckiego albumu wokalistki i tym samym przyczynił się do powstania jednego z największych przebojów wokalistki, zarazem jednej z najbardziej ckliwych ballad lat '80. I mówimy to o naprawdę szczególnym rodzaju wrażliwości: ciężko jednoznacznie stwierdzić czy i ewentualnie gdzie "Time After Time" przekracza granice kiczu, czy ucieka się do tendencyjnych środków wyrazu korzystając z tradycji wszystkich pościelów wszechświat czy może antycypuje teen pop, przy którym nasze koleżanki z klasy płakały ukradkiem patrząc na smagane deszczem szyby, ściskając w ręku wydartą kartkę z Bravo z nieprzychylnym dla nich miłosnym quizem. Sięgnięto tu w końcu po zabójcze skuteczne dla utrzymanych w średnim tempie ballad motywy: spogłosowaną gitarę, cykające hit haty, miarowe, mocno akcentowane perkusyjne rim shoty. Pozostaje jeszcze kwestia autentyczności, a tej - jak głosi legenda - nie brakuje: łza w końcowych ujęciach klipu była prawdziwa. I - jeśli ktoś jeszcze nie dostrzegł - poruszamy się w obszarach miłości nieszczęśliwej, być może klasyka gatunku, bez którego taki Stachursky z pewnością nie byłby taki sam.


Numer 127 - Dead Can Dance "Fortune Presents Gifts not According to the Book"

W czasie wizyty u kuzynki A. wynikła malutka dyskusja, spowodowana moim niepochlebnym komentarzem ("matko, co za chu*owy kawałek") na temat jakieś piosenki na VIVIe. Na skutek tegoż komentarza jakoś tak wyszło, że kazano mi podać przykład muzyki ambitnej i już miałem Dead Can Dance z ich "Within The Realm Of Dying Sun" na końcu języka, gdy w porę przypomniałem sobie z czym mi się naprawdę kojarzy.
Tu cofamy się o dobrych paręnaście lat wstecz, gdy wybrałem się na Sylwestra do Krakowa z kumplami z liceum. Miało być fajnie, a wylądowaliśmy na imprezie u jakiegoś kolesia z przetłuszczonymi włosami i jego kumplami - całą noc grali w szachy, gadali o RPG, pili piwo i słuchali "Within The Realm..." właśnie. Więc jeśli ktoś wyobrażał sobie przeciętnego fana Dead Can Dance jako, dajmy na to, schludnego inteligenta-romantyka z magiczną iskrą w oczach, rzucającego cytatami z Prousta i szukającego straconego czasu, to mógł się srogo rozczarować. Zwłaszcza kobiety. Ci goście miotali co najwyżej tekstami z Sapkowskiego, a Wiedźmin naprawdę od zawsze mało mnie bawił. Dusiliśmy się więc o oparach mistycyzmu, czas leciał, minęła dwunasta, niesmak pozostał. Kontekst potrafi obrzydzić nawet najlepszy album.

Od tamtej nocy niespecjalnie często wracałem do Dead Can Dance, ale całkiem niedawno przypomniałem sobie o "Fortune Presents Gifts not According to the Book", a to na mój gust jedna z najbardziej bezpretensjonalnych i na całe szczęście nieprzesadnie ambitnych kompozycji duetu, niosąca jakże sensowne i uniwersalne, sięgające baroku przesłanie, podchwycone również w nieco innej formie przez Rolling Stonesów - los nie zawsze daje ci to, czego od niego oczekujesz. W jakimś sensie skłania mnie to do zrewidowania podglądów odnośnie tamtego sylwestra.


Numer 128 - The Shins "Those to Come"

Z czysto blogostatystycznego punktu widzenia to nie był dobry rok. Ze 153 postów w 2010, przez 81 w 2011, spadłem do 30 w 2012. Z pewnością wpłynęły na to zmiany życiowe: z początkiem 2010 żyłem w stanie parakawalerskim, w grudniu 2012 biega wokół mnie moja dziewiętnastomiesięczna córeczka, a ja uczę się być dobrym tatą. Co sztuką trudną jest, ale przysparza tyle szczęścia, że pewne rzeczy naturalnie idą nieco w odstawkę.

Chcę oczywiście doprowadzić do szczęśliwego finału listę 365 piosenek i robię to z osobisto-rodzinnych pobudek, może moja córka kiedyś naprawdę zdobędzie się na przeczytanie tego, co mi na sercu leżało. Tak w ogóle, z chęcią poznałbym podobne zestawienie każdego z moich przyjaciół - i to jest pewnie skrajnie nieeleganckie, ale zawsze kusiło mnie grzebanie w płytotekach (mp3kotekach?) znajomych, poznawanie ich gustów, guścików, ich guilty pleasures, do których przenigdy nie przyznaliby się na takim Facebooku. Kilka takich okołomuzycznych historii udało mi się zresztą wydobyć od bezpośrednio zainteresowanych.

"Those To Come" The Shins na 129 miejscu listy (miejsce przypadkowe, to nadal żaden ranking) bierze się z mojej, wyśmiewanej trochę przez żonę, sympatii do Zooey Deschanel. Potrafi przywołać z drugiego pokoju (żona, nie Zooey) z drugiego pokoju, bo akurat na Channel 4 leci zapowiedź "Elfa" i z pompą oznajmić "patrz, twoja ulubiona aktorka".

Nie, nie jestem psycho fanem i nawet nie śledzę poczynań aktorki w serialu "New Girl", ale jej rola z "Winter Passing" to jedna z moich ulubionych ról pierwszoplanowych, zarazem jeden z ulubionych smutnych filmów o życiu w zimowej scenerii. I naprawdę nic tak dobrze nie pasuje do tego filmu, jak melodia "Those to Come". Śnieg i mróz wygląda dobrze i przejmująco na ekranie, ale pojutrze ruszam w długą drogę i wtedy urzeczywistnienie obu elementów naprawdę nie jest wskazane. Winter Passing? Przynajmniej na parę dni - yes, please.

Numer 129 - Marillion "Freaks"

Marillion - już z drugim wokalistą grupy Steve Hogarthem wypuścił kiedyś koszulki z napisem "Marillion: Uncool as Fuck" i to chyba najfajniejszy przejaw aktywności grupy w nowym składzie. Bo powiem szczerze: dla mnie Marillion istniał do momentu odejścia Fisha z zespołu.

To kategoryczne podejście do sprawy może wydawać się śmieszne, jako że pierwszy album z Hogarthem został wydany 1989 roku, kiedy miałem 8 lat. Przygodę z Marillion zacząłem parę lat później, od "Misplaced Childhood" i zakończyłem na kompilacji nagrań ze stron B singli i niestudyjnych wydawnictw - "B'Sides Themselves". Mistrz ciętej myśli i autor wielu sucharów wszechczasów - Paulo Coehlo powiedział kiedyś, że człowieka można poznać po muzyce, jakiej słucha i to poniekąd stanowi odpowiedź na to, dlaczego Hogarth nigdy mnie nie bawił - był po prostu zbyt flegmatyczny, nudny i zachowawczy w stosunku do niepozbawionego słabych stron, nieokiełznanego, dzikiego, uberemocjonalnego i gniewnego Fisha. Który z nich mógł być lepszym idolem dla nastolatka?

Ściśle teoretycznie żaden z nich - myślę, że większość moich rowieśników w pierwszej połowie lat 90' miała innych bohaterów (co częściowo potwierdzały klasyczne czarne koszulki z nazwami zespołów - idealny, acz lekko nerdowski sposób zamanifestowania swoich fascynacji). Fish mogł być bardziej bohaterem (?) ludzi starszych ode mnie o te 5 lat. Zaryzykowałem jednak być uncool as fuck choć przez moment i zrobiłem w dużej mierze dla takich numerów jak "Freaks".

Podobno "Freaks" to jeden z najgorzej ocenianych przez krytykę kawałków zespołu z "fishowej" ery i - o, ironio - w moich oczach broni się dziś o wiele lepiej niż sztandarowe klasyki pokroju "Kayleigh". Może i prostota tego kawałka jest oczywista, ale pod spodem mamy - zamierzenie czy też nie - miniaturowy schemat obecny w dużej części tak zwanej muzyki prog- czy artrockowej, tyle, że bez tego całego za przeproszeniem pierdolenia, zbędnego dopychania dźwięków i komplikowania struktur, po to by nadać szlachetny i ambitny sznyt. Wychodzimy od stosunkowo prostego motywu, który rozwija się, potem całość pauzuje, rusza znowu, nabiera tempa i wybucha epickim zakończeniem, Fish się wydziera, ja się niezdrowo emocjonuję i mam zero oporów przed założeniem koszulki "Fish: Uncool As Fuck". Przynajmniej dopóki żona nie patrzy.


Numer 130 - Clannad "Robin (The Hooded Man)"

Trochę ciężko przychodziło mi zmajstrowanie posta o "Robinie, człowieku w kapturze", bo mimo, że temat taki, że niby sam się pisze - wiadomo, bory, knieje, latanie z łukiem po lesie, sentyment za tymi chłopięcymi latami, gdy wyobraźnia odwalała robotę za komputery i konsole - to uderzenie w nostalgiczną nutę nie do końca oddaje prawdę o moim stosunku do Robina.

Serial dostałem w prezencie od żony (wtedy narzeczonej) ze 3 lata temu i leżał chyba z rok zanim się za niego zabrałem. Męczyłem go strasznie i momentami irytowało mnie to, czym wcześniej nie zawracałem sobie głowy - Hern z rogami jelenia na głowie wyglądał już nie dostojnie, a przekomicznie. No i ten dym, który nie wiem skąd on brał. Ale koniec końców nie był to jednak poziom irytacji porównywalny z oglądaniem MacGyvera - prawdopodobnie najlepszej niezamierzonej parodii serialu akcji, jaką ziemia nosiła.

Niestety, stare seriale mają to do siebie, że się niekiedy po prostu starzeją i te powroty do czasów dzieciństwa nie są dokładnie takie, jakimi byśmy je chcieli, ale Robin z Sherwood na pewno nadal radzi sobie przywozicie i nawet w dwóch momentach przywraca jakaś dawkę emocji sprzed lat - w podwójnym odcinku o Mieczach Waylanda - materializujący się Lucyfer do tej pory potrafi przestraszyć oraz samo intro serialu - z mistycznym i chyba nieco tandetnym Clannad. Zostaje jeszcze teledysk, poszerzona wersja czołówki i tu nie może umknąć uwadze gość w okularach przeciwsłonecznych - moja ulubiona postać w tym klipie i odzierająca nieco całość z niepotrzebnego może patosu. A naprawdę byłoby fajnie, gdyby takie okulary nosili tam wszyscy. Łącznie z Robinem.

Numer 131 - Q Lazarus "Goodbye Horses"

Lata 80' miały jednak fuksa. Weźmy moje pokolenie, urodzone w ich pierwszej połowie, które siłą rzeczy nie było w stanie być na bieżąco z wydawaną wtedy muzyką, co skutkowało masowym nadrabianiem zaległości w pewnych przypadkach pomoc nadchodziła ze strony samego show-biznesu.

Taka Q Lazzarus pewnie nie miałaby szans, "Goodbye Horses" wydane pierwotnie w 1998 mogło być jej łabędzim śpiewem jak i nostalgiczną klamrą spinającą końcówkę lat 80', gdyby nie wykorzystanie kompozycji w jednej z najbardziej - nie uciekajmy od wulgaryzmów, tam gdzie nadają słowom potrzebną moc - pojebanych scen w historii filmu - tańca Buffallo Billa z "Milczenia Owiec"

Zapewne 99% populacji obejrzało najpierw film, zanim poznało utwór, co - nie da się ukryć - miało prawdopodobnie nieco negatywny wpływ na odbiór kawałka. Nikt nie chce być kojarzony z perwersem, który chowa genitalia między nogami, a ujawniając się z sympatią do "Goodbye Horses" istniało spore ryzyko odkrycia kontekstu przez naszego rozmówcę i co za tym idzie - choć pewnie jedynie w skrajnych przypadkach - skazanie na towarzyską banicję. Nikt nie chce się kojarzyć z perwersami.

Piosenkę starał się odczarować Kevin Smith w "Sprzedawcach 2", gdzie Jason Mewes parodiował Buffallo Billa i pewnie pozwoliło to podejść do "Goodbye Horses" na nieco większym luzie, ale mówimy tu pewnie o statusie - co najwyżej - śmiesznego mp3. Piosenki, której nadal nikt nie potraktuje całkiem serio.

I tu największa szkoda, bo Q Lazzarus - niewolna od wad - nagrała chyba jeden z najbardziej nostalgicznych hymnów lat 80', z tych trącących po latach już niezłą myszką (albo nawet ich całym miotem), ale całkiem nieźle świadczącym o tamtych czasach. Albo o naszym wyobrażeniu o nich. W końcu w roku wydania "Żegnajcie Koniki" miałem zaledwie 7 lat, więc co ja tam mogę wiedzieć.



Numer 132 - Porcupine Tree "Voyage 34 (Part 1,2,3,4)"

Rano, budzę się z reguły przed siódmą i zanim wygrzebię się do pracy ewentualnie pozwalam sobie na parę minut z jakimś radiem internetowym, przeważnie mało pamiętam, co tam grali. W drodze do pracy, która zajmuje mi około 10 minut, jeśli naprawdę baaaardzo wolno jadę i tyle samo, jeśli wyjątkowo szybko idę, zdążę przesłuchać ze dwa utwory i to nie są specjalnie rozbudowane kompozycje.

W pracy muzycznie cicho i głucho - stukanie klawiszy, pobrzękiwanie telefonu (niespecjalnie wyróżniająca się melodyjka), grzmienie eskalacji, szuranie raportów, siorbanie kawy - proza korporacyjnego życia. Gdzieś w oddali leci Pitbull, to jakaś niesubordynowana koleżanka puszcza w eter biurowego open space dźwięki, które znieść ciężko nawet wytrwałym i doświadczonym managerom wyższych szczebli. Pytam znajomej z biura w Polsce, co tam u niej i czy ma coś ciekawego, a u niej też posucha, masa maili, z których próbuje się odgrzebać i ogólnie muzyka to temat bardzo odległy między 8:00-17:00, jeśli nie dłużej.

W domu czeka już rozentuzjazmowana dziewiętnastomiesięczna córeczka, która szczególnie upodobała sobie uskutecznianie różnych naprawdę zadziwiających figur tanecznych do piosenki "Tu Cafe" niejakiej Nohy, ja cierpię katusze, próbuję zdzierżyć ten wokal, ale cóż począć, że własne dziecko łase na te dźwięki jak stonka na łęcinę.

Zbliża się noc i jakkolwiek dawno już nie zasypiałem z słuchawkami na uszach (ponoć też niezdrowo), robię sobie wyjątek i puszczam coś, czego nie słuchałem już od bardzo, bardzo dawna.