wtorek, 28 czerwca 2011

Numer 177 - I Love You But I've Chosen Darkness "According to Plan"

Tak graliby The Beatles, gdyby nadal istnieli - ile to razy dało się słyszeć podobne, pseudo profetyczne wariacje na temat "co by było gdyby". Bezpieczeństwo powyższego stwierdzenia, a zarazem zerowe ryzyko ewentualnej kompromitacji wynika z prostego faktu, że połowa składu The Beatles nie żyje. W miejsce tej grupy da się jednak wstawić dowolną inną, już nieistniejącą i zabawa zaczyna się od nowa.

Nie chodzi jednak tylko o niewinne filozofowanie na temat przeszłości, w parze z jednym idzie drugie - dumne pasowanie innego wykonawcy na następcę poprzedników. Mówiąc "tak grałaby grupa X, gdyby istniała" przekazujemy symboliczną palmę pierwszeństwa. Ale że natura bywa złośliwa, czasem pozwala nam się przekonać o prawdziwości podobnych tez, bywa, że ze szkodą dla wszystkich zainteresowanych. Potem jest i płacz i zgrzytanie zębów, bo dotychczasowi mistrzowie sporządzili danie, którego nie dalibyśmy nawet bezpańskiemu psu, coby nie dostał rozwolnienia, młodej nadziei roku jest głupio, a ten co powiedział, co powiedział, mówi, że powiedział tak, ale na myśli miał, co innego. Jak już więc porównywać, to lepiej posprawdzać wcześniej nekrologi dla pewności.

Biorąc pod uwagę te wytyczne zaryzykuję stwierdzenie, że "According to Plan" brzmi tak, jak graliby Joy Division i The Smiths, gdyby Ian Curtis się nie powiesił, a w zamian rozwiódł z żoną Deborah, a potem na prywatce u Roberta Smitha poznał Morrisseya, związał się z nim i żyli by długo i burzliwie. I wybaczcie z góry, jeśli jednak się mylę.



niedziela, 26 czerwca 2011

Przerywnik niedzielny - Silverchair "Straight Lines"

Wczorajszy wieczór i noc upłynęły na nieoczekiwanej imprezie urodzinowej. Moja dziewczyna sprytnie to wymyśliła trzymając wszystko w tajemnicy i wywabiając mnie z domu ("idź z Jackiem i Agatą na piwo, zrelaksuj się"), a potem sytuacja potoczyła się tak, że mieliśmy wpaść na chwilę do mnie, bo Agata nie widziała jeszcze naszej córki. W domu czekała jednak już Agnieszka z tortem i kolacją, a w raz z nią reszta znajomych. Póki co to największa niespodzianka tego roku. I pocieszenie za to, że mój wiek nie kończy się już na "ścia".

Dzisiaj z kolei udaliśmy się do Brunnen, złapać oddech po wczorajszej imprezie. Jako, że w pośpiechu nie zabrałem żadnych płyt, a szwajcarskie radio potrafiło zaproponować jedynie DJ Bobo (mini anegdotka, jego mama ma warzywniak w sąsiadującym z moim miasteczku), w mniej rozmownych chwilach próbowałem przypomnieć sobie piosenki, których dawno już nie słuchałem i przypomniałem sobie tą, moją ulubioną z repertuaru zespołu, który kiedyś próbował kanalizować swój bunt w nirvanowatym stylu, a w końcu przeszedł na jasną stronę mocy, zaprzyjaźniając się z Savage Garden.



wtorek, 21 czerwca 2011

Numer 178 - Paradise Lost "One Second"

Od drobnych wątpliwości (czy te blogowe historyjki naprawdę kogoś bawią?), po większe (patrz jak piszą koleżanki i kolegi i ucz się zamiast uprawiać grafomanię), aż do olbrzymich (czy grzebanie we wspomnieniach muzycznych ma jakiś sens?!?) droga poprowadziła do kryzysu prawie średniego. Zrezygnowany gapiłem się na moją skromną kolekcję płyt, przepatrywałem kolejne albumy z mp3 upchane na przenośnym dysku, który dostałem od narzeczonej na Gwiazdkę. I myślałem, że może to jest właśnie moment, w którym powiem sobie dość.

Logika podpowiada, że takie punkty zwrotne mogą kierować ku lepszemu albo gorszemu. W końcu przyszła więc refleksja, że może te wątpliwości to normalna kolej rzeczy. Taki zimny prysznic, by nie pogrążyć się w samozadowoleniu i zweryfikować swoje poczynania. Faktem jest, że piszę tylko i wyłącznie dla przyjemności, ale czy to zwalnia mnie przed umysłową dyscypliną i uprawomocnia do opublikowania każdego knota, który przyjdzie mi do głowy?

Podczas walki z impasem błysnęła w głowie także myśl o tym, co działo się na scenie metalowej w połowie lat 90', kiedy największe tuzy tak zwanego klimatycznego metalu odchodziły od korzeni sięgając po nowe, kontrowersyjne niejednokrotnie dla metalowej publiki, środki wyrazu (vide: "Sin/Pecado" Moonspell, "Alternative 4" Anathemy, "One Second" Paradise Lost, "Deeper Kind of Slumber" Tiamat" czy "34.788%...Complete" My Dying Bride). Czy działo się to w rezultacie wahań co do sensowności dotychczasowej drogi? Czy było próbą odnalezienia nowej tożsamości? Słowem, jakaś forma kryzysu? Jeśli tak, to przypisując mojemu własnemu kryzysowi jakąś muzyczną nutę przewodnią, nie mógłbym nie sięgnąć po utwór z jednego z tamtych albumów.

Jeśli kiedyś ogarnie mnie prawdziwy kryzys wieku średniego, nie kupię Porsche. Przehulam całe oszczędności na płyty, wymarzoną gitarę w niebieskim kolorze oraz koncert Everclear. Jak już ochłonę, siądę i napiszę o tym kolejny wpis.



niedziela, 19 czerwca 2011

Numer 179 - Queen "These Are The Days Of Our Lives"

Nie wgłębiałem się nigdy w badania na temat postrzegania śmierci przez dzieci i nie potrafiłbym określić momentu, w którym bańka niewinności lat dziecięcych pęka pod naciskiem ciężaru faktu o nietrwałości życia ludzkiego i całego smutku tego świata, który nieustannie nas otacza. Może to nawet nie temat na bloga poświęconego muzyce, wielu ludzi spycha temat śmierci na margines, próbując nie przejmować się na zapas tym, na co i tak nie mają wpływu. Pewnie i całkiem słusznie.

Jednak za każdym razem, gdy trafiam na "These Are The Days Of Our Lives" przywołuję w pamięci umierającego Freddiego Mercury, rozmowy moich rodziców o nim, wtedy jeszcze, gdy byłem dziesięciolatkiem i nachodzi mnie refleksja, że to było prawdopodobnie pierwsze doświadczenie śmierci, które dotarło do mnie w tak mocny i bezkompromisowy sposób, w jakiś sposób wieszcząc koniec beztroskiego dzieciństwa. Może wydawać się, że kryje się w tym sporo przesady, tyle, że nigdy potem nie potrafiłem już słuchać Queen bez tego - nazwijmy to podniośle - brzemienia i nawet kawałki w rodzaju "Radio Ga Ga" czy "Don't Stop Me Know" zdawały się brzmieć - wbrew obiektywnym przesłankom - po prostu smutno.

Nie wiem z całą pewnością czy to efekt dziecięcej traumy, zbyt silnie osadzonej w pamięci, ale Queen po dziś dzień pozostaje dla mnie najsmutniejszym zespołem świata.



wtorek, 14 czerwca 2011

Numer 180 - Madness "House Of Fun"

Niejednokrotnie to, co przeraża najbardziej, kryje się w zupełnie niepozornych rzeczach. Nie bez powodu to właśnie niewinne melodyjki w filmach grozy potrafią przestraszyć nie na żarty - dźwięki pozytywki, dziecięca kołysanka, odgłosy wesołego miasteczka.

"House of Fun" sprawia wrażenie łączenia obu tych kontekstów, co w jakiś sposób tłumaczyłoby niepokój towarzyszący mi w czasie słuchania tej piosenki. Z pozoru mamy do czynienia z skocznym utworem ska. Pod spodem widzę jednak klowna o czerwonych ślepiach, który szykuje się by urwać komuś łeb.

Madness przypisywano, niesłusznie zresztą, sympatie skinheadowskie. Do dziś pamiętam kolegę z klasy, który przez całe dwa tygodnie szkolnego zimowiska męczył nas puszczaną na okrągło kasetą z muzyką skinheadowską. W pewnym sensie było to o wiele straszniejsze niż wszystkiego czerwonookie klowny tego świata.



sobota, 11 czerwca 2011

Numer 181 - Stroke "Sob"

Cisza. Parno, ciężko złapać oddech, kłębiaste chmury od rana gromadzą się nad miasteczkiem. Dym z kominów unosi się prosto w górę, czuć zapach palonej trawy. Tego i tamtego sortu. Ludzie na drodze poirytowani, ale duszą jeszcze w sobie złość, choć są na skraju emocjonalnej eksplozji. W markecie podobnie, naburmuszona ekspedientka z łaską rzuca na ladę 15 deko szynki wiejskiej w plasterkach. Jakieś dziecko mruży złowieszczo oczy patrząc w moim kierunku. Wychodzę na zewnątrz, chmury gęstnieją, serce zwalnia tempo, a ja nie mogę już prawie złapać tchu. Zamykam oczy i próbując się uspokoić, zmuszam mózg do transpozycji atmosfery dzisiejszego dnia na muzykę. Po kilku chwilach w mojej głowie zaczynają pojawiać się pierwsze dźwięki.



środa, 8 czerwca 2011

Numer 182 - Smashing Pumpkins "Thirty Three"

Gdybym miał wskazać element muzycznej układanki, decydujący o tym czy piosenka mi się podoba czy nie i wybierać między szeroko pojętą warstwą muzyczną, zawartością tekstową czy linią wokalną, po chwili wahania postawiłbym na ten trzeci.

Dziwny to z pozoru wybór - czy to jak się śpiewa ważniejsze jest od tego, o czym się śpiewa i co się gra? Łapię się jednak na tym, że nawet najfajniej poprowadzona melodia i najambitniejszy tekst nie uratują dla mnie piosenki z nudną albo co gorsza irytującą interpretacją i co za tym idzie, nie potrafię mimo sympatii do człowieka słuchać Michała Bajora (pozdrawiam fanów!). W drugą stronę system jednak działa i płaski melodycznie i ubogi aranżacyjnie utwór potrafi wywołać gęsią skórkę i zafascynować, gdy ten kto śpiewa, śpiewa fajnie. Wtedy nawet banalne liryki nie przeszkadzają.

Niemal szczenięcej ekscytacji doznaję za każdym razem, gdy słucham "Thirty Three", znajdując tu emocjonalny, ale nie egzaltowany wokal, frazy, gdzie nawet wtrącane "love can last forever" nie brzmi banalnie i słyszę kogoś, kto mówi do mnie językiem, który potrafię usłyszeć i przede wszystkim zrozumieć. Wtedy włączam klip i zderzając obrazy z dźwiękiem i słowem ekscytacja rośnie po tysiąckroć, a ja rozmazuję na twarzy łzy wzruszenia i czuję się jakbym właśnie przeżywał najlepsze momenty mojego życia.



sobota, 4 czerwca 2011

Numer 183 - Coldplay "Life In Technicolor II"

Dałaś nam nieźle popalić.

Zaczęło się w zeszły wtorek późnym wieczorem. Wzięłaś nas z zaskoczenia. Błyskawicznie chwyciłem za telefon i zadzwoniłem do kliniki. Potem do pani doktor. A może odwrotnie, nie pamiętam już. Zostawiliśmy bałagan na stole, na podłodze rozrzucone w pośpiechu ubrania i wsiedliśmy do Chomiczego Kakao (dziwna nazwa dla samochodu, ale ma swoje uzasadnienie, kiedyś zrozumiesz). W Hirslanden byliśmy około północy. Pierwsze badania przeszły pomyślnie i teraz pozostało czekać. Następnego ranka czekaliśmy nadal, kolejne badania, kolejne pielęgniarki i położne. Telefony do rodziny, do pracy, pierwsze nieśmiałe informacyjne statusy na Facebooku. W międzyczasie Sepp Blatter objął ponownie prezydencję FIFA, a ja zjadłem kaczkę po sajgońsku w pobliskim tajsko-chińskim barze. Czekaliśmy dalej. W sumie około trzydziestu paru godzin.

Wiedziałem, że nie dasz zrobić się w bambuko i nie pozwolisz na konsolidację prezentów z okazji Dnia Dziecka i Twoich urodzin. Przeczekałaś więc cały dzień, a tuż po północy z 1go na 2go znów się zaczęło. Obstawieni przez położne i anestezjologa czekaliśmy kolejne godziny. Usypiałem przy Twojej mamie na stojąco. Spanikowana rodzina dzwoniła co chwila. Rano zapadła decyzja o cięciu cesarskim. Pozwolili mi przy tym być. Dostałem zielony kostium, zielone spodnie, buty, maseczkę i czepek - czułem się jak w serialu Chirurdzy.

Kilkanaście minut przed dziewiątą zobaczyłem Cię podnoszoną ponad parawan, który chronił Twoją mamę. Kilkanaście sekund później powiedziałem Ci pierwsze "cześć". Kilkanaście godzin później oboje podnieśliśmy ręce w geście zwycięstwa. Veni Vidi Bebici. Zuzanno, witaj w naszym świecie.