czwartek, 28 lutego 2013

Numer 122 - Lali Puna "Small Things"

Jeden z polskich wideoklipów. Cieszmy się z małych rzeczy - śpiewa ubrana w odstrzeloną fioletową suknię wokalistka na tle wypasionego pałacu, do którego chwilę wcześniej podjechała swoimi kabrioletem audi. Chcąc być nieco bliżej swojego szlachetnego przesłania musiałaby śpiewać obok kosza na promocję w Biedronce, w którym znalazła parówki berlinki za 50% ceny z datą świeżości upływającą za dwa dni. Ale kto by jej wtedy słuchał. "Małe rzeczy" Sylwii Grzeszczak, bo tak ma na imię wspomniana wokalistka, przypomniały mi o "Małych Rzeczach" Lali Puny. Śpiewając o rozpadzie związku Lali Puna sięgają po skromne środki wyrazu prezentując legendarny niemiecki dystans. Tekst wyśpiewany prawie beznamiętnym głosem Valerie Trebeljahr zamyka się zaledwie w kilku zdaniach. W efekcie końcowym osiągają jednak ładunek emocjonalny, który rozrywa Grzeszczak na strzępy. I gdy tak leży zaszokowana na środku rozpieprzonego w drobny mak pałacu i przez pozbawione szyb resztki okien dostrzega swoje ukochane płonące właśnie audi, robi mi się jej żal i oddaję jej rację. Cieszmy się z małych rzeczy. Takich jak te, kiedy wczoraj podeszła do mnie moja mała córeczka i pokazując na kuchnię powiedziała nowe słowo. To słowo brzmiało "szinka".





niedziela, 17 lutego 2013

Numer 123 - Summer Camp "Better Off Without You"

Walentynki minęły, a co za tym idzie słodziutkie pluszowe misie dostają bezceremonialnie metkę "50% taniej" na dupsko i trafiają do kosza stojącego gdzieś przy wejściu do marketu. Opadają romantyczne nastroje, tradycyjne radio chyba już tak nie męczy "Every Breath You Take" czy innych szlagierów, bez których Święto Zakochanych nie może się obejść, tak jak Święta Bożego Narodzenia już nigdy nie będą mogły istnieć bez "Kevina Samego W Domu".

Rozwój internetu wzmocnił stanowczo głos ludzi, którym z Walentynkami nie po drodze. Stąd na Facebooku, obok dzielenia się cytatami z Coehlo, objawia się niemało antywalentynkowych nastrojów czy to w postaci klipów tak kiczowatych w swoim romantyzmie, że aż śmiesznych - wrzucanych dla tak zwanej beki albo piosenek niby bardziej serio, w poetyce "love stinks", albo tych głębokich starających się zracjonalizować ten stan, kiedy siedzimy sami w domu grając w Dead Space 3, kiedy nasz kolega siedzi na randce z koleżanką, która nam wpadła w oko. On/ona odszedł/odeszła, sztylet przebija serce, mrok ogarnia nasz pokój - to już najgłębszy level antywalentykowości - sięgamy po grube działa i wrzucamy na ścianę Nine Inch Nails. Dodatkowo zdjęcie podrasowane instagramem, na którym pijemy sok porzeczkowy z kieliszka do wina, udając, że to krew. I kto wie, czy antywalentynkowy biznes nie zaczynie wkrótce przynosić większych profitów niż mityczne pluszowe misie.

Mój tegoroczny 14. lutego obejmował kwiatki i romantyczną kolację (plus gumowa kaczka dla córki - była zachwycona), ale potem temat jakoś tak zszedł na nasze licealne lata i powspominaliśmy z żoną te młodzieńcze dramaty, o których dzisiaj myśli się ze sympatycznym sentymentem. I jeśli istnieje piosenka, która mogłaby oddać hołd tamtym czasom, ale na luzie, nie wrzucając przy tym tematu nieszczęśliwej miłości w jakieś strasznie ponure obszary, to "Better Off Without You" nadaje się do tego znakomicie.




niedziela, 10 lutego 2013

Numer 124 - Team Sleep "Appollonia"

Nie ma co się pastwić nad new metalem, który obecnie jest gatunkiem prawdopodobnie najbardziej passe we wszechświecie i eurodance nie przynosi tyle obciachu, co zainteresowanie nową płytą Korn chociażby. Nie mówiąc już o rozpaczliwych próbach powrótu na scenę w wykonaniu Marylin Mansona, z którego tekstów na koncertach sprzed lat ("and all the children say, we hate love, we love hate") śmieje się dziś każdy, a cd "Mechanical Animals" leży schowane głęboko w szufladzie z bielizną. Ogólny wniosek jest taki, że niewielu ówczesnym bohaterom alternatywnych list przebojów udaje się dziś zachować twarz.

Można by się wykłócać, że ciała nie dali Deftones, którzy od "Adrenaline" z 1995, aż po dzień dzisiejszy nie splamili honoru słabą płytą. Może i dlatego, że przepis na granie mieli nieco inny niż koledzy z branży: ciężkie (ale nie za ciężkie, to nadal mainstream) postgrunge'owe brzmienie połączyli z kawałkami cure'owskiej melancholii i wymieszali w nowofalowym sosie, rozgotowując nieco całość przeciągłymi wokalami Chino Moreno, ale nie odbierając jednocześnie smaku muzyce. Potrafili znaleźć swoją niszę i konsekwentnie, acz bez rewolucji kontynuować swoją muzyczną przygodę. Za to im chwała.

Team Sleep łączy z Deftones osoba Chino i choć to niby nieco inna bajka, od macierzystego zespołu wokalisty różni ich zasadniczo tylko brak tych postgrungeowych gitar, bo minorowe brzmienie, choć wyrażone w elektronice, pozostało. A "Appollonia" to dla mnie taka ścieżka dźwiękowa Twin Peaks dwudziestegoktóregośtam wieku: owca-karzeł naprowadza w snach androida agenta Coopera na ślad prawdopodobnego zleceniodawcy zabójstwa Laury Palmer - Ricka Deckarda. Wszystkiemu jednak koniec końców jest winna sowa. Syntetyczna.


(od autora: powyższy tekst w nieco innej wersji ukazał się w lipcu 2010 na musicspot.pl, większość moich publikacji z tamtego okresu ulegnie zapomnieniu, tą jedną zdecydowałem się przerzucić na tego bloga, z lenistwa nie napisałem nic nowego o "Appolloni", którą oczywiście nadal bardzo lubię)

czwartek, 7 lutego 2013

Numer 125 - Cardigans "Erase/Rewind"

Erase/Rewind miałem dziś w praktyce - najpierw usunąłem 7 kopii roboczych postów. Dawno nie używałem tak brzydkich słów, jak w momencie, gdy zdałem sobie sprawę, że to nie były kopie robocze. Potem nerwy opadły, a ja zabrałem się do cofania moich błędów. Koniec końców przywróciłem wszystkie siedem, jedynie numeracja trochę się zaburzyła i wszystkie są datowane na luty. A chwilę później przypomniałem sobie o tej piosence Cardigans. Dosłownie, z życia wzięte. A dłuższy post już wkrótce.


Numer 126 - Cyndi Lauper "Time After Time"

"Jeszcze jedna piosenka, do roboty Lauper" miał ponoć zakrzyknąć producent debiutanckiego albumu wokalistki i tym samym przyczynił się do powstania jednego z największych przebojów wokalistki, zarazem jednej z najbardziej ckliwych ballad lat '80. I mówimy to o naprawdę szczególnym rodzaju wrażliwości: ciężko jednoznacznie stwierdzić czy i ewentualnie gdzie "Time After Time" przekracza granice kiczu, czy ucieka się do tendencyjnych środków wyrazu korzystając z tradycji wszystkich pościelów wszechświat czy może antycypuje teen pop, przy którym nasze koleżanki z klasy płakały ukradkiem patrząc na smagane deszczem szyby, ściskając w ręku wydartą kartkę z Bravo z nieprzychylnym dla nich miłosnym quizem. Sięgnięto tu w końcu po zabójcze skuteczne dla utrzymanych w średnim tempie ballad motywy: spogłosowaną gitarę, cykające hit haty, miarowe, mocno akcentowane perkusyjne rim shoty. Pozostaje jeszcze kwestia autentyczności, a tej - jak głosi legenda - nie brakuje: łza w końcowych ujęciach klipu była prawdziwa. I - jeśli ktoś jeszcze nie dostrzegł - poruszamy się w obszarach miłości nieszczęśliwej, być może klasyka gatunku, bez którego taki Stachursky z pewnością nie byłby taki sam.


Numer 127 - Dead Can Dance "Fortune Presents Gifts not According to the Book"

W czasie wizyty u kuzynki A. wynikła malutka dyskusja, spowodowana moim niepochlebnym komentarzem ("matko, co za chu*owy kawałek") na temat jakieś piosenki na VIVIe. Na skutek tegoż komentarza jakoś tak wyszło, że kazano mi podać przykład muzyki ambitnej i już miałem Dead Can Dance z ich "Within The Realm Of Dying Sun" na końcu języka, gdy w porę przypomniałem sobie z czym mi się naprawdę kojarzy.
Tu cofamy się o dobrych paręnaście lat wstecz, gdy wybrałem się na Sylwestra do Krakowa z kumplami z liceum. Miało być fajnie, a wylądowaliśmy na imprezie u jakiegoś kolesia z przetłuszczonymi włosami i jego kumplami - całą noc grali w szachy, gadali o RPG, pili piwo i słuchali "Within The Realm..." właśnie. Więc jeśli ktoś wyobrażał sobie przeciętnego fana Dead Can Dance jako, dajmy na to, schludnego inteligenta-romantyka z magiczną iskrą w oczach, rzucającego cytatami z Prousta i szukającego straconego czasu, to mógł się srogo rozczarować. Zwłaszcza kobiety. Ci goście miotali co najwyżej tekstami z Sapkowskiego, a Wiedźmin naprawdę od zawsze mało mnie bawił. Dusiliśmy się więc o oparach mistycyzmu, czas leciał, minęła dwunasta, niesmak pozostał. Kontekst potrafi obrzydzić nawet najlepszy album.

Od tamtej nocy niespecjalnie często wracałem do Dead Can Dance, ale całkiem niedawno przypomniałem sobie o "Fortune Presents Gifts not According to the Book", a to na mój gust jedna z najbardziej bezpretensjonalnych i na całe szczęście nieprzesadnie ambitnych kompozycji duetu, niosąca jakże sensowne i uniwersalne, sięgające baroku przesłanie, podchwycone również w nieco innej formie przez Rolling Stonesów - los nie zawsze daje ci to, czego od niego oczekujesz. W jakimś sensie skłania mnie to do zrewidowania podglądów odnośnie tamtego sylwestra.


Numer 128 - The Shins "Those to Come"

Z czysto blogostatystycznego punktu widzenia to nie był dobry rok. Ze 153 postów w 2010, przez 81 w 2011, spadłem do 30 w 2012. Z pewnością wpłynęły na to zmiany życiowe: z początkiem 2010 żyłem w stanie parakawalerskim, w grudniu 2012 biega wokół mnie moja dziewiętnastomiesięczna córeczka, a ja uczę się być dobrym tatą. Co sztuką trudną jest, ale przysparza tyle szczęścia, że pewne rzeczy naturalnie idą nieco w odstawkę.

Chcę oczywiście doprowadzić do szczęśliwego finału listę 365 piosenek i robię to z osobisto-rodzinnych pobudek, może moja córka kiedyś naprawdę zdobędzie się na przeczytanie tego, co mi na sercu leżało. Tak w ogóle, z chęcią poznałbym podobne zestawienie każdego z moich przyjaciół - i to jest pewnie skrajnie nieeleganckie, ale zawsze kusiło mnie grzebanie w płytotekach (mp3kotekach?) znajomych, poznawanie ich gustów, guścików, ich guilty pleasures, do których przenigdy nie przyznaliby się na takim Facebooku. Kilka takich okołomuzycznych historii udało mi się zresztą wydobyć od bezpośrednio zainteresowanych.

"Those To Come" The Shins na 129 miejscu listy (miejsce przypadkowe, to nadal żaden ranking) bierze się z mojej, wyśmiewanej trochę przez żonę, sympatii do Zooey Deschanel. Potrafi przywołać z drugiego pokoju (żona, nie Zooey) z drugiego pokoju, bo akurat na Channel 4 leci zapowiedź "Elfa" i z pompą oznajmić "patrz, twoja ulubiona aktorka".

Nie, nie jestem psycho fanem i nawet nie śledzę poczynań aktorki w serialu "New Girl", ale jej rola z "Winter Passing" to jedna z moich ulubionych ról pierwszoplanowych, zarazem jeden z ulubionych smutnych filmów o życiu w zimowej scenerii. I naprawdę nic tak dobrze nie pasuje do tego filmu, jak melodia "Those to Come". Śnieg i mróz wygląda dobrze i przejmująco na ekranie, ale pojutrze ruszam w długą drogę i wtedy urzeczywistnienie obu elementów naprawdę nie jest wskazane. Winter Passing? Przynajmniej na parę dni - yes, please.

Numer 129 - Marillion "Freaks"

Marillion - już z drugim wokalistą grupy Steve Hogarthem wypuścił kiedyś koszulki z napisem "Marillion: Uncool as Fuck" i to chyba najfajniejszy przejaw aktywności grupy w nowym składzie. Bo powiem szczerze: dla mnie Marillion istniał do momentu odejścia Fisha z zespołu.

To kategoryczne podejście do sprawy może wydawać się śmieszne, jako że pierwszy album z Hogarthem został wydany 1989 roku, kiedy miałem 8 lat. Przygodę z Marillion zacząłem parę lat później, od "Misplaced Childhood" i zakończyłem na kompilacji nagrań ze stron B singli i niestudyjnych wydawnictw - "B'Sides Themselves". Mistrz ciętej myśli i autor wielu sucharów wszechczasów - Paulo Coehlo powiedział kiedyś, że człowieka można poznać po muzyce, jakiej słucha i to poniekąd stanowi odpowiedź na to, dlaczego Hogarth nigdy mnie nie bawił - był po prostu zbyt flegmatyczny, nudny i zachowawczy w stosunku do niepozbawionego słabych stron, nieokiełznanego, dzikiego, uberemocjonalnego i gniewnego Fisha. Który z nich mógł być lepszym idolem dla nastolatka?

Ściśle teoretycznie żaden z nich - myślę, że większość moich rowieśników w pierwszej połowie lat 90' miała innych bohaterów (co częściowo potwierdzały klasyczne czarne koszulki z nazwami zespołów - idealny, acz lekko nerdowski sposób zamanifestowania swoich fascynacji). Fish mogł być bardziej bohaterem (?) ludzi starszych ode mnie o te 5 lat. Zaryzykowałem jednak być uncool as fuck choć przez moment i zrobiłem w dużej mierze dla takich numerów jak "Freaks".

Podobno "Freaks" to jeden z najgorzej ocenianych przez krytykę kawałków zespołu z "fishowej" ery i - o, ironio - w moich oczach broni się dziś o wiele lepiej niż sztandarowe klasyki pokroju "Kayleigh". Może i prostota tego kawałka jest oczywista, ale pod spodem mamy - zamierzenie czy też nie - miniaturowy schemat obecny w dużej części tak zwanej muzyki prog- czy artrockowej, tyle, że bez tego całego za przeproszeniem pierdolenia, zbędnego dopychania dźwięków i komplikowania struktur, po to by nadać szlachetny i ambitny sznyt. Wychodzimy od stosunkowo prostego motywu, który rozwija się, potem całość pauzuje, rusza znowu, nabiera tempa i wybucha epickim zakończeniem, Fish się wydziera, ja się niezdrowo emocjonuję i mam zero oporów przed założeniem koszulki "Fish: Uncool As Fuck". Przynajmniej dopóki żona nie patrzy.


Numer 130 - Clannad "Robin (The Hooded Man)"

Trochę ciężko przychodziło mi zmajstrowanie posta o "Robinie, człowieku w kapturze", bo mimo, że temat taki, że niby sam się pisze - wiadomo, bory, knieje, latanie z łukiem po lesie, sentyment za tymi chłopięcymi latami, gdy wyobraźnia odwalała robotę za komputery i konsole - to uderzenie w nostalgiczną nutę nie do końca oddaje prawdę o moim stosunku do Robina.

Serial dostałem w prezencie od żony (wtedy narzeczonej) ze 3 lata temu i leżał chyba z rok zanim się za niego zabrałem. Męczyłem go strasznie i momentami irytowało mnie to, czym wcześniej nie zawracałem sobie głowy - Hern z rogami jelenia na głowie wyglądał już nie dostojnie, a przekomicznie. No i ten dym, który nie wiem skąd on brał. Ale koniec końców nie był to jednak poziom irytacji porównywalny z oglądaniem MacGyvera - prawdopodobnie najlepszej niezamierzonej parodii serialu akcji, jaką ziemia nosiła.

Niestety, stare seriale mają to do siebie, że się niekiedy po prostu starzeją i te powroty do czasów dzieciństwa nie są dokładnie takie, jakimi byśmy je chcieli, ale Robin z Sherwood na pewno nadal radzi sobie przywozicie i nawet w dwóch momentach przywraca jakaś dawkę emocji sprzed lat - w podwójnym odcinku o Mieczach Waylanda - materializujący się Lucyfer do tej pory potrafi przestraszyć oraz samo intro serialu - z mistycznym i chyba nieco tandetnym Clannad. Zostaje jeszcze teledysk, poszerzona wersja czołówki i tu nie może umknąć uwadze gość w okularach przeciwsłonecznych - moja ulubiona postać w tym klipie i odzierająca nieco całość z niepotrzebnego może patosu. A naprawdę byłoby fajnie, gdyby takie okulary nosili tam wszyscy. Łącznie z Robinem.

Numer 131 - Q Lazarus "Goodbye Horses"

Lata 80' miały jednak fuksa. Weźmy moje pokolenie, urodzone w ich pierwszej połowie, które siłą rzeczy nie było w stanie być na bieżąco z wydawaną wtedy muzyką, co skutkowało masowym nadrabianiem zaległości w pewnych przypadkach pomoc nadchodziła ze strony samego show-biznesu.

Taka Q Lazzarus pewnie nie miałaby szans, "Goodbye Horses" wydane pierwotnie w 1998 mogło być jej łabędzim śpiewem jak i nostalgiczną klamrą spinającą końcówkę lat 80', gdyby nie wykorzystanie kompozycji w jednej z najbardziej - nie uciekajmy od wulgaryzmów, tam gdzie nadają słowom potrzebną moc - pojebanych scen w historii filmu - tańca Buffallo Billa z "Milczenia Owiec"

Zapewne 99% populacji obejrzało najpierw film, zanim poznało utwór, co - nie da się ukryć - miało prawdopodobnie nieco negatywny wpływ na odbiór kawałka. Nikt nie chce być kojarzony z perwersem, który chowa genitalia między nogami, a ujawniając się z sympatią do "Goodbye Horses" istniało spore ryzyko odkrycia kontekstu przez naszego rozmówcę i co za tym idzie - choć pewnie jedynie w skrajnych przypadkach - skazanie na towarzyską banicję. Nikt nie chce się kojarzyć z perwersami.

Piosenkę starał się odczarować Kevin Smith w "Sprzedawcach 2", gdzie Jason Mewes parodiował Buffallo Billa i pewnie pozwoliło to podejść do "Goodbye Horses" na nieco większym luzie, ale mówimy tu pewnie o statusie - co najwyżej - śmiesznego mp3. Piosenki, której nadal nikt nie potraktuje całkiem serio.

I tu największa szkoda, bo Q Lazzarus - niewolna od wad - nagrała chyba jeden z najbardziej nostalgicznych hymnów lat 80', z tych trącących po latach już niezłą myszką (albo nawet ich całym miotem), ale całkiem nieźle świadczącym o tamtych czasach. Albo o naszym wyobrażeniu o nich. W końcu w roku wydania "Żegnajcie Koniki" miałem zaledwie 7 lat, więc co ja tam mogę wiedzieć.



Numer 132 - Porcupine Tree "Voyage 34 (Part 1,2,3,4)"

Rano, budzę się z reguły przed siódmą i zanim wygrzebię się do pracy ewentualnie pozwalam sobie na parę minut z jakimś radiem internetowym, przeważnie mało pamiętam, co tam grali. W drodze do pracy, która zajmuje mi około 10 minut, jeśli naprawdę baaaardzo wolno jadę i tyle samo, jeśli wyjątkowo szybko idę, zdążę przesłuchać ze dwa utwory i to nie są specjalnie rozbudowane kompozycje.

W pracy muzycznie cicho i głucho - stukanie klawiszy, pobrzękiwanie telefonu (niespecjalnie wyróżniająca się melodyjka), grzmienie eskalacji, szuranie raportów, siorbanie kawy - proza korporacyjnego życia. Gdzieś w oddali leci Pitbull, to jakaś niesubordynowana koleżanka puszcza w eter biurowego open space dźwięki, które znieść ciężko nawet wytrwałym i doświadczonym managerom wyższych szczebli. Pytam znajomej z biura w Polsce, co tam u niej i czy ma coś ciekawego, a u niej też posucha, masa maili, z których próbuje się odgrzebać i ogólnie muzyka to temat bardzo odległy między 8:00-17:00, jeśli nie dłużej.

W domu czeka już rozentuzjazmowana dziewiętnastomiesięczna córeczka, która szczególnie upodobała sobie uskutecznianie różnych naprawdę zadziwiających figur tanecznych do piosenki "Tu Cafe" niejakiej Nohy, ja cierpię katusze, próbuję zdzierżyć ten wokal, ale cóż począć, że własne dziecko łase na te dźwięki jak stonka na łęcinę.

Zbliża się noc i jakkolwiek dawno już nie zasypiałem z słuchawkami na uszach (ponoć też niezdrowo), robię sobie wyjątek i puszczam coś, czego nie słuchałem już od bardzo, bardzo dawna.