środa, 27 lipca 2011

Numer 171 - My Dying Bride "The Cry Of Mankind"

Zainspirowany porcysowym Guide to Pop postanowiłem podkraść pomysł, ułożyć podobną układankę na własne potrzeby i wybrać się na wycieczkę w czasy młodości. Zapraszam.

Obiekt:
My Dying Bride ""The Cry Of Mankind""

Lata fascynacji:
1997-1998

Dlaczego właśnie oni?
33,3% twojej szkoły słucha techno, 33,3% nadal opłakuje Kurta, a 33,3% nosi po lekcjach skóry, pieszczochy i gra kowery KATa w ukrytej w szkolnej piwnicy kanciapie. Myślisz, że naprawdę masz jakiś wybór? No, chyba, że chcesz siedzieć w ławce z panną, który doznaje Tic Tac Toe.

Podrzucone przez:
Kumpelę ze szkoły, w pakiecie z Biblią Szatana i notatkami z geografii.

Podrzucane do:
"The Cry Of Mankind"" trafiło kiedyś na mixtape podarowany po udanej randce. Drugiej randki nie było.

Hooki, haczyki, momenty wywołujące przed laty gęsią skórkę:
Repetowany raz po raz aż do porzy... znudzenia prosty, ale skuteczny gitarowy motyw jako podstawa dla powolnych, miarowo nakładanych riffów i skocznej partii pianina - play it again, Sam!

Hooki, haczyki, momenty wywołujące nadal gęsią skórkę:
Deszczu szum, ropuch śpiew, pusta plaża pośród martwych mew w końcowych minutach utworu.

Status na Facebooku, gdyby tenże wtedy istniał:
"This is a weary hour. Dziś wywiadówka."

Skutki uboczne słuchania:
Kapela wybitnie nadająca się na ścieżkę dźwiękową pod planowane zaręczyny dla osób o wyjątkowo czarnym poczuciu humoru. W przypadku odrzucenia oświadczyn, reklamacji nie uznaje się.

Skuteczny sposób na towarzyski blamaż:
Youtube Party z teledyskiem do "The Cry Of Mankind" w tle.

Płyta, którą troszkę wstyd trzymac dziś na półce:
""The Angel and The Dark River"". Warto schować do pudełka z "Phil Collins -Greatest Hits" dla niepoznaki.

Coś jeszcze?
Wielkie DZIĘ KU JE MY dla babć przyszywających naszywki zespołu na skórzane kurtki i polary.



czwartek, 21 lipca 2011

Numer 172 - Variete "Bydgoszcz"

I oto staję przed miastem pełnym oddechów popękanych rzeźb. Próbuję dopatrzeć się złowieszczych drewnianych drzew, pająków nieba, stalowych rynien spijających deszcz, ale miasto nie ma dziś ochoty korespondować z ponurymi fakturami piosenki, która jemu była dedykowana.

Rzecz jasna, każde odwiedzone miejsce przywołuje potem jakieś wspomnienia, ale te z tego miasta są nadal wyjątkowo intensywne. Wizyta w Mózgu, o czym przypomina podniszczony bilet wstępu, podczepiony do korkowej tablicy w moim ex-pokoju w mieszkaniu babci, gorąca czekolada z chilli u Sowy, spacery wzdłuż Brdy i zaskoczenie, gdy zdałem sobie sprawę, że stąd pochodzi Mariusz Max Kolonko.

Wypady do Bydgoszczy, których było zdecydowanie za mało, zawsze oznaczały totalny reset psychiczny - relaks poprzez odepchnięcie na bok codziennych spraw i pogrążenie się w tym, co sprawiało mi największą frajdę - długich dyskusjach o muzyce, o literaturze, o filmie, degustowaniu dobrego wina czy domowych nalewek, jedzeniu suszonych pomidorów, kaparów, serów pleśniowych bardziej i mniej, szparagów z sosem beszamelowym. Nie w jakiejś snobistycznej restauracji, a w domowym zaciszu. A przede wszystkim w towarzystwie A. i J., których pasje i podejście do życia zawsze budziły moją zazdrość i szczery podziw.

"Bydgoszcz" to tylko jedna z muzycznych pocztówek z miasta, do którego mam chyba większy sentyment niż do Krakowa, gdzie spędziłem spory kawał dorosłego życia. Pocztówka, która na przekór swojemu oryginalnemu, ponuremu wydźwiękowi, kojarzy mi się jak najbardziej pozytywnie.



niedziela, 17 lipca 2011

Numer 173 - Eels "Novocaine For The Soul"

W dzieciństwie nie utożsamiałem się jakoś szczególnie z jakąkolwiek postacią z bajek. (No, może poza Leonardo z Wojowniczych Żółwi Ninja, zrobiłem sobie nawet miecze z patyków i brałem udział w tajnych misjach z bratem.) Podobnie, nie znalazłem sobie idola w świecie muzyki: nie przebijałem sobie uszu niczym Billy Idol, nie malowałem corpsepaintu wzorem Ihsahna z Emperor, nie farbowałem włosów na platinum blond i nie fryzowałem ich na grzybka a'la Nick Carter. Zawsze jednak czułem szczególną sympatię do Marka Everetta.

Nie wiem czy ktoś, oprócz mnie, słuchał Eels w moim liceum. Wtedy królował Pearl Jam, Nirvana, Metallica, techno, punk, wczesne przejawy polskiego hip hopu, death metal. W swojej sympatii do muzyki Eels byłem prawdopodobnie mocno odosobniony. I trochę snobistycznie mogłem uzurpować sobie prawo do bycia ich fanem numer jeden w naszej szkole.

Nie trwało to długo, po maturze Eels zostali zawłaszczeni przez Shreka, a "My Beloved Monster" dał im popularność, ludzie mogli zacząć wypisywać "super nuta! lubię to!" w komentarzach na youtube. Zaraz, zaraz, wtedy nie było youtube.

Everetta polubiłem, bo pomagał mi spełniać nastoletnie marzenie o indywidualności, wyodrębnianiu się z tłumu. Everett dał się też lubić za okulary kujonki - których kolejna, "druga" młodość miała nastąpić dekadę później, za lekko nerdowski wizerunek, za artystyczny nieład na głowie (taką fryzurę sprawiłem nawet sobie sam, w tym momencie upada moja teza o nieinspirowaniu się postaciami ze świata muzyki).

Do "Novocaine for The Soul" nie wracałem już od miesięcy, może i lat. I miło się zaskoczyłem, nadal działają na mnie te rozjeżdżające się gitary, cymbałki, lekko hip hopowa, miarowa rytmika, choć nie przypisywałbym Everettowi już takiego znaczenia, jak ponad dziesięć lat temu. Z wyjątkiem wpływu na moją modę. Od jakiegoś czasu noszę okulary kujonki, a ostatnio zastanawiam się nad zmianą fryzury...

piątek, 15 lipca 2011

Przerywnik weekendowy - Austra "Hate Crime"

(Prolog: przerywnik to luźne myśli na temat spraw bieżących oraz piosenek spoza listy trzystusześćdziesięciupięciu dla mnie najważniejszych)

W recenzjach debiutu Austry powtarza się raz po raz nazwisko Kate Bush i jest to - tak na mój gust - wręcz podręcznikowy przykład strzelenia kulą w płot. Bush kojarzy się ze wszystkim, tylko nie z chłodem, a pewnie bardziej już mrozem skuwającym takie "Hate Crime". Wokalistka Austry - Katie Stelmanis brzmi tu jak pogrążona w depresji nastolatka na karaoke w podłym, podrzędnym barze o trzeciej nad ranem, nikt jej nie lubi, nikt nie chce się z nią umówić, to co ma robić, stoi i śpiewa do pustej sali z popękaną, srebrną dyskotekową kulą nad głową. Kate Bush siedzi w międzyczasie w domu, przy kominku, otoczona rodziną. Tschuldigung, dwie różne bajki.

Austry słucham od paru dni w drodze do pracy i z powrotem (5 minut samochodem w jedną stronę, 10 minut na dzień, tak - jestem cholernym leniem) i bawiąc się już w te wszystkie namecheckingi i porównania to najbardziej relewantnym wydaje się Bel Canto, zresztą, ktoś już rzucił tą nazwę przede mną, w komentarzach na jednym z portali muzycznych.

(Epilog: Tak właściwie, to te czy inne skojarzenia, czy recenzentów, czy też moje, nie mają większego znaczenia. Mnie tam wystarczy, jeśli ja włączę "Hate Crime" jeszcze raz, a wy klikniecie na link poniżej. A regularna lista wraca wkrótce).



wtorek, 12 lipca 2011

Numer 174 - XTC "My Bird Performs"

Zabawny jest już sam początek piosenki - wers "fine art never moved my soul" padający z ust faceta, który walnie przyczynił się do rozwoju wysmakowanego, bogato aranżowanego popu? Kolejna sprawa, luz to podobno domena młodych, ale czy wszelkie młodzieńcze próby nie miękną w obliczu namacalnego dowodu luzactwa kolesi dobiegających czterdziestki?

"My Bird Performs" proponuje wprawdzie nieco staromodny typ wyluzowania, ale przymiotnik "staromodny" nie jest tu bynajmniej pejoratywny. XTC zdają się preferować zdrowy dystans, zero zblazowania, jak i afirmację życia w najlepszym wydaniu - morza szum, ptaków śpiew, anielskie fanfary, bilet całodniowy do czilautowego Edenu.

A patrząc bardziej przyziemnie: włączając ten track możemy poczuć się jak Szewczyk Dratewka w słoneczne popołudnie, na leżaku przed chatą, odpalający w ramach relaksu po pracowitym dniu skręconego z ziela angielskiego blanta i nie zrażającego się drobnymi niepowodzeniami - napakowaniu siarką księżniczki, zamiast smoka.

I nawet jeśli ten cały luz to tylko wyrachowana, cyniczna, nieszczera studyjna kreacja, to jakoś mi to niespecjalnie przeszkadza.



czwartek, 7 lipca 2011

Numer 175 - Nordman "Vill Ha Mer"

Pierwszy rok studiów. Zajęcia organizacyjne i nieśmiałe, jeszcze nieodwzajemnione spojrzenia w kierunków koleżanek. Świeżo pachnący indeks, legitymacja, wtedy uprawniająca do 50% zniżki (damn you, mr Belka!). Tanie (jeszcze) obiady w Nawojce (lepsze) i Żaczku (gorsze), zupa, kotlet, ziemniaczki, marchewka, groszek, walka o miejsca przy stolikach. Pierwszy kolos, pierwsza poprawka i próby przekupstwa - panie doktorze, a może tak zajęcia na mieście? - albo - mamy pączki i kawę? może kolokwium następnym razem?

Urządzanie pierwszego lokum - tu karimata, bo właściciel na 6 osób dostarczył 3 łóżka, tam brak zasłon, bo i karniszy brak - wskutek czego widok na nasz duży pokój stanowił dla mieszkańców bloku naprzeciwko frajdę porównywalną z pierwszą edycją Big Brothera. Kuchnia pełna słoików, konserw i parówek, TYCH, KTÓRYCH SKŁADU NIE WOLNO GŁOŚNO WYMAWIAĆ, butelki z wodą mineralną, puszki piwa. Testowanie pojemności mieszkania (90 osób na 60 metrach - checked!), wytrzymałości sąsiadów (nowe głośniki kolegi - checked!). Bezsenne noce i senne poranki, nos przylepiony do szyby tramwaju w drodze na uczelnię.

Pierwsza impreza. Przystojny kolega w otoczeniu pięciu dziewcząt z roku, mniej przystojni rozprawiający o zaletach i wadach mieszkania w dzielnicach obsadzonych przez odpowiednio kibiców Cracovii i Wisły. Plastikowe kubki z pseudodrinkami, nieśmiałe podchody do uroczej koleżanki. Pierwsze przyjaźnie, wspólne wypady do ARSa, dyskusje przy imbirowych drinkach brata znajomej, pierwsze wieczory z muzyką skandynawską zainicjowane przez improwizowane koło naukowe.

Nordmann towarzyszył tym ostatnim. Szwedzkie folko-polo uświetniało także niejedną imprezę, przaśne rytmy, bezpośrednie melodie i wokalista z emfazą godną Stachurskyego zachęcały do beztroskiej zabawy, a teraz po latach przywołały dziesiątki pojedynczych wspomnień z tamtego krakowskiego okresu. Siedząc przy drewnianym folk-stole, wsłuchując się w tą boleśnie pretensjonalną, ale zabawną muzykę mogę pogrążyć się w rozpamiętywaniu przeszłości, albo ruszyć upamiętniać teraźniejszość. Wybór należy do mnie.



niedziela, 3 lipca 2011

Numer 176 - Talking Heads "Houses In Motion"

Nigdy nie ścigałem się z nikim w kwestii liczby przesłuchanych płyt, acz z pewnością jest ich o wiele mniej niż bym chciał i nieco więcej niż w przypadku przeciętnego słuchacza Radia ZET.

Moja, i chyba nie tylko moja, przygoda z muzyką przypomina trochę krążenie w ogromnym labiryncie z tysiącami ukrytych pomieszczeń - początkowo wydaje się, że wiesz, gdzie jesteś i znasz drogę. Potem zaczynasz zdawać sobie sprawę, że kolejne korytarze łączą się i rozdzielają, trafiasz na pokoje, w których nigdy wcześniej nie byłeś, a w miarę upływu czasu nie tylko nie znajdujesz drogi wyjścia, a gubisz się w tym wszystkim jeszcze bardziej.

Czasem napotykasz miejsca nudne i bezbarwne, wtedy porzucasz je bez wyrzutów sumienia i idziesz dalej. Czasem zatrzymujesz się i przyglądasz bliżej, szukasz ukrytych detali, znajdujesz przejścia prowadzące do tajemnych skarbców, pełnych dźwięków, których nigdy wcześniej nie słyszałeś.

W jednym z takich miejsc znalazło się "Houses In Motion" - postulat inteligentnej, ale nie przeintelektualizowanej muzyki rockowej, przy tym nieprawdopodobnie energetycznej, buzującej od funkowej energii. Dodatkowo motywacja by dalej na własną rekę penetrować wnętrze labiryntu.

Przyszła jednak także smutna refleksja: nigdy nie będę w stanie poznać choćby promila muzyki, która mogłaby mnie zainteresować w podobnym stopniu co Talking Heads, bo czasu i życia mi na to nie starczy. Jeśli więc się ścigam, to wyłącznie z samym sobą.