wtorek, 31 sierpnia 2010

Numer 269 - Tears For Fears "Head Over Heels"

Można było zgłosić nieprzygotowanie, ale po co marnować asa w rękawie. Było kilka innych metod; symulowane bóle brzucha i niezbędna wizyta u szkolnej higienistki, choć to dało się wykorzystać maksymalnie raz na kilka miesięcy; niby przypadkowe spóźnienie, "bo autobus się spóźnił", ewentualnie nagła potrzeba udania się do toalety. Nie było komórek, nie dało się ściągać z pomocą smsów. Trzeba było jednak stawić czoła i walczyć na wrogim terenie. Podstawówkowym. Witajcie w świecie kartkówek, klasówek, przerw spędzanych z kumplami na trawniku przed szkołą, walki o swoją pozycję w szkolnym stadzie, smutków (pierwsze kosze od koleżanek z klasy), strachów (szczepionki u higienistki, skakanie przez kozła), zazdrości (gameboy kolegi z Super Mario Bros) i radości (świadectwo z paskiem).

"Head Over Heels" odbieram jako taki uniwersalny filtr, przez który patrząc cofamy się do czasów własnego dzieciństwa. Ja patrzę w niego i widzę jeszcze jedną scenę, szkolna dyskoteka, przychodzę w czerwono-czarnym sweterku w serek, z włosami ulizanymi troszkę na prawą stronę, w ręku dzierżąc kasetę Meat Loaf, z planem zaimponowania koleżance, która go lubiła. Dobiegają końca dźwięki poprzedniej piosenki, liczę, że przy "I'd Anything for Love" poproszę ją do tańca. Niestety, ktoś mnie uprzedza i włącza Nirvanę. Odchodzę z nosem zwieszonym na kwintę.



niedziela, 29 sierpnia 2010

Numer 270 - The Cure "Just Like Heaven"

W jednej z moich ulubionych komedii, "The Wedding Singer", jest taka scena, kiedy sfrustrowany kopnięciem w dupę i porzuceniem przed ołtarzem przez swoją narzeczoną wodzirej funduje młodej parze nieco mijającą się z ich oczekiwaniami piosenkę. Impreza kończy się bijatyką, wodzirej kończy w koszu na śmieci. Wesele jak to wesele.




Mogło być gorzej. Repertuar wesel jest w większości przypadków, nie bójmy się tego słowa, chujowy do n-tej potęgi. Myślę nawet, że ten przymiotnik został wręcz stworzony do określenia cudów, jakie wyczyniają na scenie kapele wesele próbujące rozbawić pijana widownię. Nie może się obejść bez "Hej Sokoły", "Kaczuszek" czy "Zorby". Da się przykładowo zrobić wesele bez jajka w majonezie i schabowego. W sferze kulinarnej odnotowuje się zacny progres. Niestety nie w muzyce.

"Just Like Heaven" byłoby dla mnie niezłą piosenką na otwarcie, pierwszy magiczny taniec, magiczny fak off w stronę tanga i walców, ciepłe skojarzenia, romantyczne wspomnienia i atmosfera szalonej miłości niepoddającej się schematom narzuconym przez społeczeństwo. Jedna z ładniejszych piosenek o miłości. Ale że miłość to także kompromisy to piosenka na otwarcie będzie wspólną decyzją mojej narzeczonej i moją.

A o tego wodzireja z "The Wedding Singer" się nie martwcie. Zebrał się w kupę i brawurowo zdobył serce Drew Barrymore.



środa, 11 sierpnia 2010

Numer 271 - Health "We Are Water"

Czas na wspomnienia koncertowe. Pamiętam jak dziś, bójki skinów z panczurami po koncercie Lady Pank w Dąbrowie Górniczej. Dni Miasta i Myslowitz w parku Zielona, a w tle skonfundowana, dość przypadkowa publika skonfrontowana z mocno rozimprowizowanym kawałkiem Mickey, podczas, gdy każdy oczekiwał, wiadomo, tylko hitów. Ten sam Myslowitz na koncercie w krakowskim Studio, gdzie szał ogarnął cały klub i pot się ze mnie lał strumieniami i nie wiem, jak ja dożyłem do końca koncertu stojąc tuż pod sceną. Vader, na którym jakiś gość wlazł na nagłośnienie i do dziś zastanawiam się, kiedy i czy w ogóle odzyskał słuch. Anathema, gdzie złapałem Dannyego Cavanagha jak wychodził z miejsca, gdzie się zwykle chadza piechotą i poprosiłem o autograf i zdjęcie. Potem już nigdy nie prosiłem o autografy. Albo The National na Off Festival, gdy podchmielony (?) Matt Berninger rzucił się w tłum, by wykrzyczeć "Mr. November" i gdy się rozkleiłem na "About Today". Fucked Up, gdy koleżanka i jej chłopak z przerażeniem obserwowali jak wyrwałem pod scenę, by uczestniczyć w pogo z 120 kilowym wokalistą tej hardcore'owej formacji. Albo Dżem, z którego wyszedłem w połowie, dochodząc do wniosku, że za młody jestem na tą muzykę. W tych wspomnieniach jest też miejsce na Prawdziwe Perły, mój szantowy numero uno z ich przyśpiewkami o "soli, makreli i śledziu", fokach, grotach, zwrotach przez sztag i butelkach rumu. Jest też miejsce dla Disasteradio, kolesia, który bazując na dźwiękach wyciągniętych żywcem z gier komputerowych naszego dzieciństwa, zafundował szaloną dyskotekę o 1:00 w nocy w małej salce, na terenie Off Festivalu w Mysłowicach.

Na tym samym festiwalu wystąpili Health. Kolesie, którzy swoimi electro-noise-popowymi kompozycjami wykreowali nastrój rodem z jakiegoś chorego snu. Jak bardzo chorego? Zobaczcie sami. I odgońcie od monitora dzieci.



wtorek, 10 sierpnia 2010

Numer 272 - Deftones "Knife Prty"

Zastąpienie gitarzysty, który ze względu na chorobę babci nie mógł wystąpić, zaproponowano mnie. Mieliśmy zagrać w duńskim więzieniu, w ramach programu resocjalizacyjnego. Biorąc pod uwagę, że potrafiłem wtedy łapać G-dur, a-moll, C-dur i wypalcówkować wstęp do "Nothing Else Matters" Metalliki nie byłem może idealnym nabytkiem, ale po pierwsze to była sytuacja podbramkowa, pod drugie szybko się uczyłem i wykazywałem dużo zapału, po trzecie mieliśmy wziąć na tapetę kawałek Deftones. Zespół, który już wtedy znałem i lubiłem. Układ (przynajmniej dla mnie) idealny. I okazja do debiutu na scenie.

Kilka lat później. Osiedle Paderewskiego, śmiechy, chichy i wygłupy po wieczornym seansie "Death Proof". Historia kanapy w dużym pokoju. Pies Krueger. Naderwana tapeta. Plany koncertowe. Wieczne nabijanie się z 30STM. Kolorowe tatuaże. Wino. Brządkanie na gitarze. Ten sam zespół. Inna historia.

Występ w "więźniu" się nie odbył. Debiut na scenie miał jednak miejsce. Z okazji świąt daliśmy w naszej szkole koncert międzynarodowych kolęd. Grałem na gitarze akustycznej. Przy "Cichej Nocy" delikatnie zafałszowałem, palec mi na C-dur zjechał.



czwartek, 5 sierpnia 2010

Numer 273 - Epilog - Filthy Dukes "This Rythm"

Następna sobota. Wtarłem we włosy resztę wosku i zostawiłem sandały w domu. Znajomy dotarł na czas. Weszliśmy do klubu, patrzymy, wszędzie kolorowo, neony, tapety fluorescencyjne, srebrzyste disco-kule, pełen wypas. Podchodzimy do baru, kolega zamawia piwo i prosi o dwie szklanki. Jakaś dziewczyna patrzy na mnie i rzuca "fajną masz koszulkę z pumy". Przelewamy piwo z butelki i dolewamy jeszcze z puszki, którą schowałem wcześniej w spodniach. Nabrawszy odwagi wychodzę na parkiet, zaczynam szaleć, wczuwam się w rytm muzyki, czuję podskórnie świdrujący bas, bity i skrecze, trans, bans i lans. Srebra kula wiruje. Zaczynam rytmicznie machać rękami i bujać się na boki. Nagle słyszę krzyk. Jakaś dziewczyna łapie się za nos. W tym momencie ktoś łapie mnie za kołnierz i wyrzuca z parkietu. Zamazana krwią dziewczyna w otoczeniu dwóch ochroniarzy wychodzi z klubu.



środa, 4 sierpnia 2010

Numer 273 - Filthy Dukes "Messages"

Stoję przed klubem. Czekam na znajomego. Dopasowana koszula opina klatkę piersiową, koszulę kupiłem wczoraj na wyprzedaży, błękit morski z motywem płatków śniegu nie jest może super trendy tego lata, ale cena 39.99zł z 199.00zł kusiła. Do tego szare spodnie z lekkiego materiału, pasek z srebrzystą prostokątną klamerką. We odgarnięte do tyłu włosy wtarty wosk. Piszę smsa - "Gdzie jesteś?". Cisza, melodyjka z "Marchewkowego Pola" nie daje o sobie znać, do komórki nie spływa żaden tekst. Patrzę się przed siebie, naprzeciw na ścianie kamienicy wyświetla się kolejny wiersz, nie widzę tekstu, założyłem podrabiane zerówki Ray Ban i to się teraz mści. Czekam. Zero wiadomości. Patrzę na zegarek, dochodzi 22:00. Zjadłbym kebab. Ale w tym mieście są paskudne, to argument numer jeden. Argument numer dwa, obiecałem sobie zrzucić 8 kilo. Nadal nic. Piszę kolejnego smsa - "Jedziesz już?". Jakieś roześmiane dziewczyny przechodzą koło mnie, jedna się potyka, łamie obcas, próbuje łapać drugą za ramię, obie wywracają się i trafiają idealnie w kałużę. No, to po ich imprezie. Piszę trzeciego smsa "Kiedy będziesz, promocja na wejście jest do 23:00?". Z klubu dochodzi mocne synthpopowe brzmienie. Późne lata 80'. Zaznaczyłbym to sobie "I Like" na fejsie. Kolejny sms "Jak Cię nie będzie za 15 minut to się zbieram". Patrzę w ulicę - właśnie biegnie. Uderzamy do klubu. Znajomy wchodzi. Mnie stopuje selekcjoner. "W tym obuwiu nie wejdziesz". "Jak to" mówię i patrzę na moje nowe ciemne skórzane sandały i dopasowane do nich ładne białe skarpetki z czerwonym wzorkiem.

Wróciłem do domu. Następnego dnia budzę się koło 14:00. O 15:00 przychodzi sms "Sorki, już jadę, jestem w tramwaju, zapomniałem komórki i musiałem po nią wrócić, pamiętaj, nie zakładaj tych cholernych sandałów!"