wtorek, 30 listopada 2010

Numer 235 - Tom Waits / The Ramones "I Don't Want To Grow Up"

Zabawne, im młodszym się jest, tym bardziej pragnie się być starszym i na odwrót. Mając dajmy na to szesnaście lat, z utęsknieniem oczekujemy osiemnastu. Gdy zbliżamy się do trzydziestki, chętnie cofnęlibyśmy się do dwudziestki. Oczywiście z bagażem doświadczeń trzydziestolatka, coby przebić rówieśników.

Człowiek ulega także złudnemu wrażeniu, że z czasem czasu będzie mieć coraz więcej. Pamiętam słowa mojej znajomej - teraz jest nauka i studia, ale potem jak już przez to przebrnę, będzie więcej czasu na wypady w góry i spotkania. Morał jest taki, że nie wyskoczyliśmy na piwo od dobrych paru lat, o górach nie wspominając.

When I see the price you pay, I don't want to grow up - nie dorosnąć - czasami wydaje się, że tak byłoby najłatwiej, Waits w kolejnych wersach podrzuca nam hasła-klucze, z którymi możemy się utożsamiać. A Ramones obrabiają je w charakterystyczny dla siebie sposób. Kłótnie w rodzinie, zaciąganie długów, oszczędzanie na starość, presja kupna nowego telewizora, IPoda czy nowego modelu RayBanów - to jest be i tego nie chcemy. Z drugiej strony, dorastanie nie musi być wyrokiem. W końcu dziecięca świeżość siedzi ponoć przede wszystkim w głowie. Tak właśnie pomyślałem wchodząc do przyciasnego już jak na mnie wagonika w Pałacu Strachów, z którego uciekłem kiedyś z krzykiem jako młody chłopiec.





piątek, 26 listopada 2010

Przerywnik piątkowy - Samolot

Za paręnaście minut muszę się zbierać na samolot, ale właśnie wpadła mi do głowy ta piosenka, która właściwie też traktuje o lataniu, więc poniżej wklejam link w ramach bonusa do poprzedniego posta i życzę miłego weekendu.

czwartek, 25 listopada 2010

Numer 236 - The Gathering "On Most Surfaces"

Ja wiedziałem, że tak będzie. Musiałem wczoraj z rana dostać zimnymi, zmieszanymi z kroplami deszczu płatkami śniegu i tnącym jak sztylet podmuchem wiatru po pysku, żeby przypomnieć sobie o piosence, która towarzyszy mi każdej zimy od dobrych 10 lat.

Z zim to najgorsza była chyba ta w 2006, gdy impreza sylwestrowa była o krok od całkowitej porażki. Cóż to się wtedy nie działo, miasto zasypane, autobusy nie kursowały, drogi poblokowane, goście nie mieli jak dojechać, na przystankach wrócono chyba nawet na moment do tradycji grzania się przy rozpalonym koszu na śmieci. Problem zaczynał się przy tych plastikowych, smród jak cholera, ale ciepło to było. W telewizji niepokojące komunikaty o kolejnych wypadkach, stłuczkach i bójkach w kolejce po szampana cin cin. Zima oczywiście zaskoczyła wszystkich, tym razem nie tylko drogowców.

Dziś po śniegu ani śladu, chłodniej jakby, ale z wczorajszej zimowej ofensywy nie pozostało praktycznie nic. Do kiedy? Tego nie wiem, więc lepiej zmienię już opony na zimowe i kupię tą czapkę z "psimi" uszami, którą parę dni temu widziałem w sklepie.



wtorek, 23 listopada 2010

Numer 237 - Cyndi Lauper "Good Enough"

Urodziliśmy się w latach 80 i oczywistym było, że na pewnym etapie naszego życia chcieliśmy być Goonie. Odmienić swoje życie, znaleźć skarb piratów, podążyć za niebezpieczną przygodą. Facebook i życie w sieci nie kradły nam czasu, więc buszowaliśmy z kolegami po lasach, parkach, z robionymi ręcznie łukami w garści, pistoletami na kapiszony kupionymi na odpuście. Toczyliśmy między sobą bitwy, by zaraz potem jednoczyć się przeciwko wspólnym wrogom, z reguły z innego osiedla.

Życie miało potem zweryfikować nasze marzenia, część z nas jeśli toczyło bitwy, to na ustawkach, część zaprzągnęła się do "normalnej" pracy, część poszła na studia, bo wtedy jeszcze wydawało się, że papier magistra to prestiż i gwarancja dobrej pracy. Niektórych z nas oszukali, banda złodziei polskich decydentów. Kilka setek tysięcy nas uciekło do UKeja, prawdopodobnie ze względu na lepszy dostęp do koncertów artystów z całego świata.

No, ale póki co nadal mamy te kilka lat, biegamy po podwórku lub dworze w zależności od regionu, naszym lokalnym idolem jest, obok psa Łajki rzecz jasna, Pan Samochodzik walczący dzielnie z wrogami Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, która lada chwila runie na komendę Joanny Szczepkowskiej. A gdzieś w oddali Cyndi Lauper wydziera się w piosence do jednego z naszych ulubionych filmów.



niedziela, 21 listopada 2010

Numer 238 - Frou Frou "The Dumbing Down of Love"

Co się dzieje, gdy słyszysz swoją ulubioną piosenkę w reklamie albo jako dżingiel stacji radiowej lub telewizyjnej? Zakładam, że twoje ciało oblewa potężna fala wku
*wienia, a z ust wydobywa się tylko krótkie "ku*wa, znowu to zrobili".

Historia odnotowuje wiele przypadków zawłaszczania muzyki przez rekiny show biznesu. Nie ma co zapominać, często gęsto dzieje się to także za przyzwoleniem artystów i/lub ich managementu. Najgorzej jednak jest gdy "nasza" muzyka zostaje umieszczona w nowym kontekście, czasami kompletnie nietrafionym z punktu widzenia oryginalnego przesłania utworu (tu kłania się przypadek reklamy czekoladek Duplo z podłożona melodią z "Time to Pretend" MGMT).

Z Imogen Heap i jej macierzystym Frou Frou miałem trochę szczęścia. Wprawdzie popularna ogólnopolska stacja telewizyjna wykorzystała jej utwór w swojej czołówce, ale akurat ten, który raczej średnio mi podchodził. Z kolei niejaki Jason Derulo porwał się na samplowanie "Hide & Seek", który lubię już bardziej, ale już moje ulubione "The Dumbing Down of Love" szczęśliwie uniknęło komercyjnej reutylizacji. Przynajmniej póki co. Nie ma się więc co dziwić, że niepokój ogarnia mnie za każdym razem, gdy natrafiam w telewizji na przerwę reklamową.



sobota, 20 listopada 2010

Przerywnik sobotni - Guilty Pleasures vol.2

O ile wczorajsza chwilowa "fascynacja" Feel zakrawa dziś na głupi żart, to w kategorii real guilty pleasure Nic & The Family są moim solidnie przemyślanym wyborem i grzeją miejsce w ławce honorowej od dobrych paru lat (będzie z siedem). Skrajna prostota tekstu (hej, tu nick, chcę tylko usłyszeć twój głos) ozdobiona zapętloną casio-melodyjką i skrajnie luzacki image grupy sprawiają, że nie można ich nie polubić. Zobaczcie zresztą sami.



piątek, 19 listopada 2010

Przerywnik piątkowy - Guilty Pleasures

Guilty pleasures. Piosenki, których słuchamy z wyrzutami sumienia. Piosenka, która dziś - ku mojemu zaskoczeniu - weszła mi do głowy i nie potrafi wyjść to guilty pleasure w wersji megahardcore. Wstyd mi potwornie i nie zdziwię się, jeśli czytający tego bloga skasują i zapomną link do niego tuż po ujawnieniu mojej strasznej tajemnicy. Ja się naprawdę zajebiście tego wstydzę i mam nadzieję, że jutro nie będę o tym pamiętał. Póki co, kto odważny niech posłucha/obejrzy.

Jutro to skasuję.

czwartek, 18 listopada 2010

Numer 239 - Sigur Ros "Untitled 3"

Słyszymy sygnał i lampka zapiąć pasy zapala się na jasnopomarańczowy kolor. Obok mnie jakiś koleś bawi się blackberry i za chwilę zbiera opieprz od stewardessy za niestosowanie się do poleceń załogi. Startujemy, jakieś dziecko zaczyna się drzeć i walić piąstką w szybę, samolot nabiera prędkości, 200km/h, 250km/h i więcej i nagle, niemal niezauważalnie wzbijamy się w powietrze.

Chyba lubię latać. Nie od pierwszego razu, bo tamten był nieco traumatyczny. Ale z czasem - nieco przymuszony przez okoliczności - nabrałem sympatii do tej formy długodystansowego podróżowania, z pewnym żalem żegnając się z ulubionymi jak dotąd pociągami. Oczywiście, rytuał odpraw i security checków, czekania na boarding - tego z dużą dozą pewności nigdy nie polubię. Podobnie jak wystawania w kolejce po hotelowy voucher po odwołanym wieczornym locie. Za to bycie już w powietrzu to co innego.

Zaczynamy więc podchodzić do lądowania i znajoma zapiąć-pasy lampka znów świeci. U kabinie cisza, światła zostają wygaszone. Nagle silne turbulencje zaczynają trząść korpusem samolotu, przez okienko widzę jak skrzydło rzuca się to w dół, to do góry walcząc z prądami powietrza. Gość od blackberry zaczyna szybko oddychać, łapie się fotela, jakby mu to coś miało pomóc, gdybyśmy już serio zaczęli spadać. Czas lądowania to jakieś dziesięć minut, które dla mnie rozciągają się do sześćdziesięciu. Wbrew przepisom włączam empetrójkowego walkmana. Na ekranie wyświetla się napis - "every moment has its music". Ten moment ma właśnie taką.



piątek, 12 listopada 2010

Przerywnik piątkowy - Late Of The Pier "Heartbeats"

Najpierw praca, potem przyjemności. Obowiązki wzywają, w związku z czym do środy wieczora nie wrzucę pewnie żadnego wpisu, mimo, że parę mam już naszkicowanych. Lista jednak będzie trwać, przynajmniej do miejsca numer 1 (chyba, że potem polecą wartości ujemne), a w międzyczasie przesyłam piosenkę-i-klip-to-potańczenia-przy jeśli ktoś lubi tańczyć. Miłego weekendu.


wtorek, 9 listopada 2010

Numer 240 - Goo Goo Dolls "Sympathy"

Nietrudno natknąć się w blogosferze na kwestię ewolucji gustu muzycznego. Dajmy na to w tym stylu - słuchałem zespołu XXX, ale wtedy byłem szczeniakiem, a ich muzyka to gówno z błotem, teraz doznaję frenetycznego-glo-fi-hypnagogic-psycho-post rocka z elementami jazzu i witch-house. Czytam i się denerwuję, bo co chwila muszę sięgnąć do słownika.

Nie wiem czy w moim przypadku mogę mówić o ewolucji, bo mimo zasiedlania mojego muzycznego świata przez nowe twarze żywię sentyment i wracam do muzyki, której słuchałem dajmy na to 10 lat temu. Weźmy takie Goo Goo Dolls, pop rock rodem z najbardziej wyświechtanych szablonów, ale nadal nie potrafię się wyprzeć się "Dizzy Up the Girl" - albumu, który zdobył popularność głównie dzięki balladowemu "Iris". "Sympathy" nie doszukacie się na "Dizzy Up...", ale ta piosenka mogłaby się tam spokojnie znaleźć, głównie dlatego, że Goo Goo Dolls przez całą karierę nagrywają właściwie ten sam utwór w różnych wersjach. Jedyne co autentycznie mi przeszkadza, ale to już w klipie, to te ujęcia sprzed sportowego samochodu - przeobleśnie macho-rockowe, że aż się dziwię, że tego nie wycięli.

I nie, nie żałuję żadnej przesłuchanej płyty czy piosenki. No, może z wyjątkiem przebojów Blümchen i kilku płyt z krainy black-metalu.



Kliknij by obejrzeć na youtube, bo Warner blokuje umieszczanie klipu na stronach: Goo Goo Dolls "Sympathy"

niedziela, 7 listopada 2010

Numer 241 - Lady Pank "Siedmoramienna Tęcza"

Tak zwana muzyka dla dzieci to jest prawdopodobnie to, co mnie najbardziej jednocześnie drażni i przeraża. Rekordy biją w tym popularne przeboje nagrywane ze smerfowymi głosami - w takich chwilach całym sercem jestem za wprowadzeniem cenzury w muzyce. Nieodległą wartość na skali badziewia oferują tylko piosenki Teletubisiów. Podobno na WikiLeaks niedługo pojawią się kolejne tajne akta, świadczące tym razem, że amerykańska armia wcale nie torturowała więźniów hard-rockiem czy hip hopem, a smerfową przeróbką wypocin DJ Bobo.

Nie ma się też co oszukiwać, Lady Pank nagrali dużo złych piosenek, ale tym, co zrobili na ścieżce dźwiękowej do "O Dwóch Takich Co Ukradli Księżyc" odkupili, przynajmniej częściowo, swoje przeszłe i przyszłe (raczej przyszłe) grzechy. Zwłaszcza w "Siedmoramiennej Tęczy" gdzie kojącej, płynącej gitarowej melodii towarzyszy niebanalny tekst. I dokładnie taką muzykę mam ochotę puszczać na dobranoc swojemu przyszłemu dziecku. I nie tylko. Sam chętnie tego słucham, gdy tak mi źle, tak mi źle, tak mi łyso, szary jest kot i pies i szare dni są.



piątek, 5 listopada 2010

Przerywnik piątkowy - We Are Scientists "I Don't Bite"

Piątkowy wieczór to taki fajny fragment tygodnia, kiedy nie musimy jeszcze się stresować planami na sobotę w stylu: super, wolne, wieczorem impreza, w co się ubrać, ta koszula to jeszcze modna jest? gdzie są te moje podrabiane Ray Bany? co pijemy, wino? a może piwo? nie po piwie mam kaca; obiad na mieście, może chińszczyzna? mało czasu, a jeszcze psa trzeba wyprowadzić, i jeszcze zakupy, mamy schab i kapustę na niedzielę? a ten wieczorny melanż to domówka czy do klubu? a do klubu to do jakiego, gdzie teraz grają ten modny chillwave? o, Bayer Full jest w mieście? a potem to mamy jakiś nocny czy bierzemy taxi... No i po takim maratonie niedziela więc z reguły upływa na odpoczywaniu. A piątek to pełne oczyszczenie po upływającym tygodniu, może być w formie smętnego, acz fajnego siedzenia ze znajomymi w knajpie przy piwie, nadrabiania zaległości filmowych, czytelniczych albo moc wrażeń przy kolejnym odcinku Tap Madl. Co kto lubi.

Ja właśnie zabieram się do obejrzenia kolejnego odcinka drugiej serii Twin Peaks, a po męczącej sobocie w niedzielny wieczór odpocznę na koncercie tegoż zespołu:



środa, 3 listopada 2010

Numer 242 - Familjen "Det snurrar i min skalle"

Zabawne. To było kawał czasu temu, a pamiętam każdą minutę naszego naprawdę pierwszego wspólnego weekendu. Pociągiem prosto do Pszczyny. O czym wiedziałem tylko ja, bo dla niej to miała być niespodzianka. Minął weekend. Gdy już pożegnaliśmy się na dworcu w Katowicach, wsiadłem do busa i ruszyłem do domu. Miałem przy sobie odtwarzacz, włączyłem, po chwili w słuchawkach usłyszałem: "jag gjorde upp en eld for dig...".

Ciekawe na jak świetnie zarysowanych kontrastach opiera się "Det snurrar i min skalle". Z jednej strony mamy suche i puste niczym uderzenia w wydrążony pień drzewa bity, niby żywcem wyrwane ze świątecznej choinki dźwiękowe ornamenty, minorowy bas i melodyjkę jak ze starej gry komputerowej. Po drugiej stronie stoi przełamujący tą bezduszną powłokę głos wyśpiewujący jedną z najcelniejszych, a przy tym brutalnie prostą i bezpretensjonalną, linijek tekstu: rozpaliłem dla Ciebie ogień, a teraz płonie cały las. Kilka słów, które rozbijają w pył całe to pseudofilozofowanie o miłości w stylu Paula Coehlo.

"...och nu brinner hela skogen". Włączam sobie to dziś po raz kolejny. Słucham, odnajduję w pamięci tamto mroźne sobotnie popołudnie i to, jak ciepło mi się zrobiło, gdy dostałem buziaka na pożegnanie. Patrzę na to wszystko i zapewne nadinterpretuję, ale z perspektywy czasu te słowa okazały się dla mnie niezwykle i radośnie prorocze.



P.S. Klip to jakość sama w sobie. Dostał nawet nagrodę Grammy w Szwecji.

poniedziałek, 1 listopada 2010

Numer 243 - Dave Matthews Band "Bartender"

Pamiętam, że kłóciliśmy się z bratem kto ma zapalać znicze. Pamiętam zbiorowisko osób należących do rodziny, które widywałem tylko raz do roku - właśnie przy tej okazji. Pamiętam komentarze wszelakich cioć i wujów: - ale on wyrósł, 5 lat później - a dziewczynę już ma?, po kolejnych 5 latach - dziewczynę ma?! to kiedy ślub? Pamiętam dwóch kleryków zbierających przy wejściu ofiarę na seminarium. Pamiętam ponurą procesję przez cały cmentarz z towarzyszeniem trąb i instrumentów perkusyjnych i dusznym zapachem kadzidła. Pamiętam wreszcie cmentarne wzgórze, z którego rozciągał się widok na okoliczne pola i łąki, a w oddali, jak za mgłą lekko migotały zarysy wapiennych skał.

Mój tegoroczny 1 listopada to pierwszy raz spędzony z dala od rodziny, samemu, zagrzebanemu w papierach, kolejnych requestach, eskalacjach i raportach. Gdy wracałem już o zmroku do domu, zadzwonił brat, opowiadał kogo znowu spotkali na cmentarzu i jak minął im dzień, takie tam. Chwilę później przypomniałem sobie o tym kawałku.