Dobrego muzyka poznaje się nie po tym, jak kończy, ale jak zaczyna. W czasach, gdy miliony dźwięków walczą o uwagę słuchacza, ta ludowa mądrość, sprawdza się jak nigdy wcześniej.
Długość ma znaczenie. Zwłaszcza pierwsze kilkadziesiąt sekund, które potrafi zdecydować, czy nie przeskoczymy kawałka, nie zmienimy stacji czy nie klikniemy w inny link na youtube. Fajny motyw początkowy pomaga naszą uwagę utrzymać, a na ludzi przepełnionych nostalgią za minionymi latami, nic nie działa lepiej niż dobra, gitarowa palcówka.
Tych palcówek w historii muzyki było trochę. Czasami ocierały się o wyjątkowy banał - "Chasing Cars" Snow Patrol to melodia tak dziecinnie prosta, że z pamięci zagrałbym ją nawet ja, a mimo to pozwoliła zespołowi zdobyć szczyty list przebojów. "Nothing Else Matters" otwiera zwykłe szuranie po strunach, a kto na ten motyw nie poderwał mniej niż 5 dziewczyn, ręka w górę. Ale weźmy też takie "There She Goes". Nie bez powodu kowerowane tu i ówdzie. Parę sekund i sami śmigamy palcami po niewidocznym gryfie.
Ponoć wszystkie możliwe dźwięki zostały już zagrane, wstęp do "Chasing Heather Crazy" wybrzmiał więc być może już w setkach różnych wariantów. Nic nie szkodzi. Dobrego muzyka poznaje się po tym, jak zaczyna. Tego naprawdę dobrego, dopiero po tym, co z tym początkiem później zrobi.
poniedziałek, 30 stycznia 2012
Numer 153 - Guided By Voices "Chasing Heather Crazy"
środa, 25 stycznia 2012
Numer 154 - Dntel "Don't Get Your Hopes Up"
Nie wiem czy ktoś pokusiłby się o podciąganie Dntela pod kategorię miejskiego popu, ale - przynajmniej dla mnie - jeśli ta muzyka budzi jakieś skojarzenia, to właśnie te wokół aglomeracji miejskich oscylujące. W przeciągu ostatnich paru lat najwięcej przyszło mi mieć do czynienia z Zurychem, miasta nie jakiegoś tam znowu dużego, ale zdecydowanie bogatego w różne odcienie.
Od nieco snobistycznej, choć nie tak snobistycznej, jakby się chciało uważać Bahnhofstrasse, gdzie nieopodal salonu Tiffany'ego można zjeść kiełbasę z bułą z budki. Przez okolice politechniki, gdzie z ogromnego tarasu, zgodnie z obowiązującym prawem, całkowicie legalnie można sączyć powoli zawartość buteleczki Feldschloesschena i podziwiać widok na miasto. Po kontrowersyjną Langstrasse, która śpi w dzień, a budzi się wieczorem, by pełną życia cieszyć się nocą. Kilkadziesiąt kroków na zachód od dworca, po Limmatquai w stronę Bellevue i już jesteśmy przy jeziorze zuryskim, z migotającymi na horyzoncie płatami śniegu oblepiającymi szczyty i zbocza Alp. Wreszcie próbujące być majestatycznym, a jednak swojskie, stojące na granicy miasta i otaczającej go przyrody, wzgórze Uetliberg.
Natura, snobizm, langstrasse'owa bohema, pamiątki z białym krzyżem na czerwonym tle, studencki luz i bujające się nocą tu i ówdzie różowe (i nie tylko) hummery z imprezowiczami składają się na obraz miasta, do którego nie może odnosić się po prostu tylko jeden utwór. Ale do ścieżki dźwiękowej nocnych, z reguły poimprezowych przejażdżek tramwajem po opustoszałych już nieco ulicach, jakoś wyjątkowo pasuje mi właśnie ta melodia.
poniedziałek, 16 stycznia 2012
Numer 155 - Enter Shikari "Jonny Sniper"
Na dźwięk słowa "posthardcore", hardkorowym pursytom skacze pewnie tętno i zaczynają zgrzytać zęby. Nie dziwie im się. Pojęcie postharcore'u na przestrzeni lat rozrosło się do sporej wielkości garnka, w którym pływa sobie dosłownie wszystko. Tu jakiś jazz, tam krzyk idzie pod rękę z boysbandowym wokalem, tu rap, tam kor, natapirowany pudel(metal), jakieś rave'y, a potem zaraz jungle, dramendbasy, wobble, skrecze i glitche. Chór dziecięcy? Czemu nie. Podstawowy składnik pozostaje jednak ten sam - ma być ostro, czyli z przytupem. Enter Shikari, jak na prawdziwych posthardcore'owców trzymają się tej zasady i do owego rdzenia łaciną uliczną określanego jako "pierdolnięcie", dołączają czasem mniej, czasem bardziej trafnie, inne elementy pozagatunkowe. Efektem utwór określony przez NME jako najgorszy singel nagrany przez kogokolowiek, kiedykolwiek. Mnie tam się podoba. Ale ja jestem hardkorem. Post.
niedziela, 8 stycznia 2012
Numer 156 - Crematory "For Love"
Po raz pierwszy przyatakował mnie na Facebooku. "Znacie to?" napisała znajoma, a ja olałem i nie dałem "ilike", choć lubię znajomą. Przez chwilę była cisza. Ale potem sukinkot się uwziął. Gotye.
Idea dzielenia i postowania jego kawałka zarażała coraz to większą liczbę osób. Facebookowy news feed zalewał się od linków do youtube i megapochlebnych komentarzy. W końcu przestało być wiadomo, kto rozpoczął histerię. Kolejne share'y z lakonicznymi dopiskami "świetne, kradnę!" duplikowały się w zastraszającym tempie, a Facebook zaczynał pęcznieć z dumy głośno oznajmiając "shared srylion times".
Minęły dwa tygodnie, pojechałem w delegację. Zapomniałem o wydarzeniach z przeszłości. No i wieczór nadszedł, włączam sobie spokojnie laptopa, odpalam facebooka i własnym oczom nie wierzę. Paczę i nie wierzę. Kolejne share'y już nie tylko oryginalnej wersji, ale teraz także i koweru. Zdenerwowany włączam radio, Eskę Rock, gdzie gra się tylko prawdziwego rocka. Leci Coma i myślę sobie, trudno, zawsze jakaś odmiana. Tyle, że tuż po wraca on.
Zamykam radio playera. Gaszę światło, zjeżdżam do recepcji. Recepcjonistka uśmiecha się do mnie, odwzajemniam uśmiech i nagle docierają do mnie dźwięki piosenki, której tak bardzo pragnę się pozbyć z rozkładu mojego dzisiejszego wieczoru. W pośpiechu opuszczam hotelowe lobby.
Dobra, myślę, piosenkę można zabić tylko inną piosenką. Sięgam więc myślami po nutę bliską zakamuflowanej opcji niemieckiej w mojej duszy, przaśny niemiecki goth metal, wstydliwie i nieudolnie skrywający swoje inklinacje ku - jakże by inaczej - naszemu polskiemu disco polo, ujawniające się nie tylko w ultramelodyjnym refrenie, ale i stylizacjach i jakże zacnym videoklipie przełamującym bariery między metalem a muzyką disco. Polak - Niemiec dwa bratanki. Powagę próbuje ratować nazwa grupy, ale uśmiech pojawia się na mojej twarzy, bo czy takich rzeczy można słuchać na serio? No, chyba tylko po pijaku. Jestem uratowany.
Nadal jednak trochę się boję, że jutro moja wola osłabnie i przymuszony presją otoczenia kliknę share.