poniedziałek, 28 maja 2012

Numer 143 - Kaliber 44 "Bierz mój miecz i masz"

O Kalibrze 44, a raczej Magiku znowu głośno, tym razem za sprawą filmu "Jesteś Bogiem". Sam, choć miałem wszelkie predyspozycje (acz głównie wiekowe), by być fanem grupy w momencie jej powstania, wtedy obchodziła mnie praktycznie niewiele. I nie ma co się kryć, do dziś 90% polskiego rapu to dla mnie obszar niezbadany, ewentualnie dostrzeżony kątem oka i to głównie za sprawą brata, który w temacie siedzi. Nie trzeba jednak być znawcą, żeby zdać sobie sprawę z  charakterystyczności brzmienia i przekazu Kalibra. Biorąc na tapetę taki "Bierz mój miecz i masz" początkowo zmyleni dosadnym, przekraczającym kilkakrotnie granicę wulgarności tekstem, możemy nie zauważyć płynącej w nim - jakkolwiek banalnie to brzmi - podskórnej poetyckości zapodanej lekceważącym czystą dykcję, miejscami sepleniącym, nieco paranoicznym flow w trzech wydaniach. No i ten świetnie dobrany refren - w innej konwencji, wyrwany fragment jakiegoś filmu z lat 50? (wkładka płyty milczy na ten temat). Do tego rozpowszechnione na rodzimym gruncie, klasyczne "sprawdź to", tu ponoć zarzucone po raz pierwszy w historii. No i wreszcie - działa też patriotyzm lokalny, w końcu to ziomale niemal zza płota. Szacun - mimo, że to nigdy do końca nie była moja bajka.



.

sobota, 12 maja 2012

Numer 144 - Kombi "Za Ciosem Cios"

Kombi to trudny temat w moim domu. Jak byłem mały, to tata miał dwa ich albumy na winylach: taki z połamanymi, posrebrzanymi sztućcami i drugi - z Łosowskim w gaciach w paski i Skawińskim zrobionym a'la Hercules Poirot, gdyby tenże umiał grać na gitarze (może umiał?). Posłuchać sobie ich za bardzo nie mogliśmy, bo mama jakoś niespecjalnie za nimi przepadała. Ponoć dobieramy sobie partnerów troszkę podobnych do naszych rodziców, ale akurat A. i moja mama totalnie się różnią. Z małym wyjątkiem. A. też nie znosi Kombi. Pisałem już o zakazie Kombi na zbliżającym się weselu, restrykcje obejmują jednak także bardziej prozaiczne sfery życia. Zostaje słuchanie po kryjomu, albo w sprzyjających okolicznościach przyrody: jakiś męski wieczór, pogawędki o życiu na balkonie, narzekanie na to, że baby są jakieś inne, wspominanie przeszłości (ewidentny symptom starzenia się, gdy zamiast starać się zdobywać nowe doświadczenia, nieustannie rozpamiętuje się stare dobre czasy). "Za ciosem cios" jakoś tak się z tym kojarzy, bo jest po prostu - nie bójmy się tego słowa - o życiu, gdzie raz z górki, raz pod górkę. Skawiński, a my wraz z nim, ulegamy tej magii wspomnień (płynąca rzeką nostalgii zwrotka), by potem zderzyć się z brutalną rzeczywistością (mocarny swym rozgoryczeniem refren). Ale gdy już sobie tak powspominamy, pomarudzimy nieco, to noc się kończy, butelka wina już pusta i przychodzi refleksja, że chyba jednak za młodzi jesteśmy na takie zgredzenie. Przynajmniej do kolejnego razu.

poniedziałek, 7 maja 2012

Numer 145 - Green Day "Emenius Sleepus"

Od moich pierwszych wyjazdów do Głowienki minęło już wiele lat, ale mimo upływu czasu wspomnienia zostały. Te o wieczorach przy ognisku, gdzie próbowałem popisywać się grając i wyjąc kawałki Elektrycznych Gitar. Przygody z liśćmi tytoniu, które - wbrew rozsądkowi a całkowicie zgodnie z młodzieńczą, prawie ułańską fantazją - zwijaliśmy i paliliśmy, potem mocno to odchorowując. Ponure drzewo w drodze nad rzekę, pod którym według miejscowych opowieści znajdował się masowy grób zmarłych w czasie epidemii. Bilard i oranżada (piwo wtedy jeszcze nie smakowało) w Karczmie pod Kołem. I "Dookie" - album, jeszcze w formacie kasetowym, który kupiłem tuż przed wyjazdem, a które nagle stało się wiodącą ścieżką dźwiękową tamtych wakacji. 

Singlowy "Basket Case" słyszało już wtedy całe pokolenie MTV, ale ten album nie tylko nim stał - to był praktycznie hit za hitem, zero wypełniaczy, świetne melodie, dobre teksty, w których młody gniewny, nawet ten z dalekiej Polski, mógł znaleźć jakieś odbicie swoich rozterek. Jakaś spontaniczność, naturalność w brzmieniu. I Billy Joe bez eye-linerów, za to z iście punkowo nieuporządkowanym zgryzem.

Człowiek ma wprawdzie naturalne skłonności do upiększania wspomnień i nadawania im niemal metafizycznych znaczeń, ale niekiedy przeszłość siłą rzeczy wygrywa z teraźniejszością. Green Day A.D. 2012 to parada bufonów szykujących się do wydania kolejnego jeszcze bardziej epickiego (trzyczęściowego) dzieła i tytułujących swoje koncertowe dvd skromnym "awesome as fuck".

Do Głowienki już nie wrócę - czasu nie da się cofnąć, a pewne rzeczy mijają bezpowrotnie, ale włączając "Dookie" mogę sobie przynajmniej na chwilę przypomnieć, jak to fajnie było być takim bezpretensjonalnym, wyluzowanym i pozbawionym wyobraźni (a może na odwrót) gnojkiem.