poniedziałek, 7 maja 2012

Numer 145 - Green Day "Emenius Sleepus"

Od moich pierwszych wyjazdów do Głowienki minęło już wiele lat, ale mimo upływu czasu wspomnienia zostały. Te o wieczorach przy ognisku, gdzie próbowałem popisywać się grając i wyjąc kawałki Elektrycznych Gitar. Przygody z liśćmi tytoniu, które - wbrew rozsądkowi a całkowicie zgodnie z młodzieńczą, prawie ułańską fantazją - zwijaliśmy i paliliśmy, potem mocno to odchorowując. Ponure drzewo w drodze nad rzekę, pod którym według miejscowych opowieści znajdował się masowy grób zmarłych w czasie epidemii. Bilard i oranżada (piwo wtedy jeszcze nie smakowało) w Karczmie pod Kołem. I "Dookie" - album, jeszcze w formacie kasetowym, który kupiłem tuż przed wyjazdem, a które nagle stało się wiodącą ścieżką dźwiękową tamtych wakacji. 

Singlowy "Basket Case" słyszało już wtedy całe pokolenie MTV, ale ten album nie tylko nim stał - to był praktycznie hit za hitem, zero wypełniaczy, świetne melodie, dobre teksty, w których młody gniewny, nawet ten z dalekiej Polski, mógł znaleźć jakieś odbicie swoich rozterek. Jakaś spontaniczność, naturalność w brzmieniu. I Billy Joe bez eye-linerów, za to z iście punkowo nieuporządkowanym zgryzem.

Człowiek ma wprawdzie naturalne skłonności do upiększania wspomnień i nadawania im niemal metafizycznych znaczeń, ale niekiedy przeszłość siłą rzeczy wygrywa z teraźniejszością. Green Day A.D. 2012 to parada bufonów szykujących się do wydania kolejnego jeszcze bardziej epickiego (trzyczęściowego) dzieła i tytułujących swoje koncertowe dvd skromnym "awesome as fuck".

Do Głowienki już nie wrócę - czasu nie da się cofnąć, a pewne rzeczy mijają bezpowrotnie, ale włączając "Dookie" mogę sobie przynajmniej na chwilę przypomnieć, jak to fajnie było być takim bezpretensjonalnym, wyluzowanym i pozbawionym wyobraźni (a może na odwrót) gnojkiem.



Brak komentarzy: