czwartek, 29 lipca 2010

Numer 274 - Pixies "Alec Eiffel"

Znany krytyk polsko-angielsko-niemieckiego pochodzenia analizuje specjalnie dla A Guide To My Music jeden z moich ulubionych kawałków Pixies.

Steven McBrezel-Kociołek "Noisy guitars flirting with extermely melodic pop-sounds and this fantastic feeling of craziness. You take a look at those guys and think, holy cow, they are indeed fucking weirdos, but the music they make, whoaaaa, fucking FANTASTISCH, not as good as their debut album but maaaan, it comes as fresh as a fresh apple from a turkish market and tasty like a Multischnitzel and it was made over 20 years ago!! Mensch, fuehlst Du das? Spuerst Du die Groesse dieser Musik?! I co zadziwiające, będąc zespołem tak autoironicznym i nieco balansującym na granicy parodii, nigdy jej nie przekroczyli, nie dając się jednoznacznie ująć jako zjawisko i ukrywając tak zwane przysłowiowo jak to się mówi drugie dno. Po prostu kawałek klasyki, a dla kogoś kto zna ich tylko z "Where Is My Mind?", jeśli w ogóle zna to a wonderful trip into music. Das ist wie man hier bei uns spricht, ein MUSS!"



wtorek, 27 lipca 2010

Numer 275 - Sunny Day Real Estate "Seven"

Pogadajmy o liczbie 7. 7 to sieben w języku niemieckim, sju w szwedzkim, siete w hiszpańskim. 7 to liczba następująca po liczbie 6 i poprzedzająca liczbę 8. 7 to także liczba atomowa azotu, symbol szczęścia, mamy także siedem grzechów głównych, siedem sfer nieba i piekła, siedem dni tygodnia, siedem cudów świata, a krajową siódemką dojedziemy z Żukowa, aż do Chyżnego. Do piekła prowadzi siedem bram, a po zjedzeniu siedmiu kebabów pod rząd mamy zapewnione siedem dni bólu żołądka, zaś po wypiciu siedmiu piw, można z kolei zaliczyć spokojnie z 7 godzin kaca. 7% wynosi stawka VAT na przetworzone żarcie. 7 liter zawiera moje imię i 7 dni zajęło mi stworzenie nowego wpisu na blogu, a 7 razy zmieniałem wybrany przez siebie kawałek. A jako siedmoletni chłopiec podzielałem marzenia wielu innych siedmioletnich chłopców, wziąć do ręki 7 minus 1 strunową gitarę i napieprzać w nią ze wszystkich sił. Jak w poniższym kawałku. Notabene o tytule "Seven".



środa, 21 lipca 2010

Przerywnik przedweekendowo-weekendowy

Weekend za pasem, może będzie leciała powtórka Gwiezdnych Wojen na TVNie i miłe popołudnie przed TV zagwarantowane. A jak nie to się zawsze możemy się potopić w słońcu i asfalt nam się do trampek poprzykleja. Pamiętajcie, pijcie dużo! Do zimnego piwa najlepsza jest zielona limonka! Enjoy!

niedziela, 18 lipca 2010

Numer 276 - 65daysofstatic "Tiger Girl"

Masz dość sąsiada, który latami zamęcza Cię składankami RFMu, a odruch wymiotny zbiera się w Tobie za każdym razem, gdy słyszysz nowy singel Kombii? Teraz możesz się zemścić.

Znajdź głośniki o największej możliwej mocy, podłącz sprzęt, podkręć głośność na maksa, nie oszczędzaj basów, zamknij okna, po co dawać uciekać dźwiękowi, odpal "Tiger Girl", uciekaj... Nie, zostań, daj się ponieść, poczuj tą energię i zobacz jak zrywa tynk ze ścian, parkiet z podłóg i szarpie papier toaletowy na strzępy. Nie udało się uratować talerzy i szklanek? Nic to, kupisz nowe. Kot wyskoczył przez okno? Spokojnie, jeśli mieszkasz na parterze to nic mu nie grozi.

Muzyka nabiera tempa. Gdzieś w oddali słyszysz przebijający się wrzask Twojego sąsiada.

sobota, 17 lipca 2010

Numer 277 - Counting Crows "Colorblind"

Nasze noce filmowe odbywały się według następującego schematu: parę dni wcześniej ustalanie, co, gdzie i jak - można by rzecz jasna wysłać smsa, jakby ktoś miał komórkę, ale jedyna komórka w naszym zasięgu stała u mojego dziadka na działce i z tego, co się orientuję nie miała wbudowanej opcji przesyłania wiadomości tekstowych. A więc, dogadywaliśmy się ustnie, potem przychodził czas na zakupy (napoje, chipsy czy co tam kto chciał) i wybór filmu w wypożyczalni. Tu zaczynały się zgrzyty, niby w czasie nocy filmowej dawało radę obejrzeć od 3-4 filmów bez odpadnięcia w krainę snu, ale że każdy miał inne upodobania musieliśmy czasem nieźle się natrudzić. Czasami trafiał się horror, czasami coś obyczajowego, przeważnie komedie. Jednak ten jeden film stał się legendą. "Układ Prawie Idealny", z udziałem Madonny, będący obiektem pożądania pewnej osoby z naszej paczki stał się kością niezgody i nakręcił niezłą spiralę kłamstw. "Tak, Gosia, sprawdzaliśmy kilka razy, filmu nie było" - kłamaliśmy z bólem w sercu, pamiętając widok pudełka z filmem na jednej z półek. Prawda była taka, że mocniejsza od chęci spełnienia życzenia naszej przyjaciółki była niechęć do obejrzenia tego - w naszym mniemaniu - jakże gównianego filmu. Jakiś czas potem Gosia dostała od nas film w prezencie i sama stwierdziła, że jest gówniany. A my przyznaliśmy się do wszystkich kłamstw przeszłości.

"Colorblind" to nie tylko ślad tamtych nocy filmowych, ale też konkretne odwołanie do "Szkoły uwodzenia", w jakimś tam sensie filmu dla nas kultowego. Minęły lata, nocy filmowych nie robiliśmy już od dawna, dvd ze "Szkołą uwodzenia" pokryło się kurzem, a ja przestałem dla własnego dobra jeść chipsy. Skusiłbym się chyba jedynie na takie o smaku kiszonego ogórka, ale chyba ich już nie sprzedają.



czwartek, 15 lipca 2010

Numer 278 - The Used "Find A Way"

Szukanie tej drogi zabiera czas. Czasem mniej, czasem więcej. Czasem jest nam łatwo i ścieżki do niej prowadzące są proste, czasem wyboiste i pełne kamieni. Czasem te ścieżki są pełne słońca, czasem smagane siekającym zewsząd deszczem i ponurą burzą. Czasem ta samotna wędrówka zdaje się nie mieć końca.

Ja znalazłem ją już jakiś czas temu i od tamtego momentu nie idę już sam. Ale w ostatnią sobotę tę drogę rozświetliły ogromne promienie ciepłego słońca i wlały w serca ocean nadziei. Ta droga to dopiero początek, wiem o tym. Ale trzymam za rękę osobę, którą bardzo mocno kocham i z którą podjęliśmy najważniejszą decyzję naszego życia i wiem, że będziemy razem - bez strachu, obaw i pewniej jak nigdy przedtem - szli dalej przed życie. Prosto do celu.

P.S. Dla osób, dla których powyższa dawka romantyzmu jest zbyt mocna powiem tylko: oświadczyłem się pod prysznicem i to był najpiękniejszy dzień mojego życia. Przebijecie to? :-)



Numer 279 - Green Day "Uptight"

"Nie będę tego jadł, daj mi spokój! Nie chcę kanapek do szkoły! Nie założę tej koszuli, nie chce iść do cioci na urodziny!!!". Bunt - jak dla każdego szanującego się nastolatka - był dla mnie wartością samą w sobie i koniecznością w świecie kierowanym przez system. Zakratowane okna szkoły podstawowej, do której uczęszczałem utwierdzały mnie w tym przekonaniu. W walce z systemem nie byłem sam. Miałem dobre układy z panią woźną, z którą czasem odbywałem miłe pogawędki. Do czasu. Podpadłem jej, gdy pewnego dnia zabrałem od niej klucze od szatni, w pęku kluczy był zaś klucz do jej pomieszczenia, w którym miała płaszcz, klucze do sal i masę innych rzeczy. Zapomniałem oczywiście klucz oddać, czym na pół dnia sparaliżowałem pracę szkoły. Czyli w jakimś tam sensie, choć przez przypadek, zasadziłem systemowi porządnego kopa.

"Uptight" to symbol tamtego buntowniczego szkolnego okresu i do dziś pozostaje moim ulubionym utworem Green Day. A album, z którego "Uptight" pochodzi - "Nimrod" - znalazłem pod poduszką. To był bunt opakowany w papier z reniferkami i płatkami śniegu. Przyniósł mi go Mikołaj.



środa, 14 lipca 2010

Numer 280 - Jimmy Eat World "Lucky Denver Mint"

Czasy liceum, pierwsze "poważne" miłości i związki, dyskusje o planach na przyszłość, zmaganie się z trudną rzeczywistością, pierwsze prace wakacyjne i ciągła groźba utraty życia na lekcjach WueFu. Z tym ostatnim wiąże się pewna anegdota. Mecz halowej piłki nożnej, kolega w jednej bramce, ja w drugiej, kolega wykopuje piłkę wysoko w powietrze, piłka przelatuje wysoko nad boiskiem, dolatuje do mnie, przelatuje koło mojego ramienia i wpada do bramki. Kuszczak nie był pierwszy.

Dla tego oraz całej masy innych wspomnień (Chabówka, wyjazd redakcji gazetki szkolnej; pierwsze imprezy osiemnastkowe, płyty z pierwszymi mp3 nagrywane za 25zł sztuka) Jimmy Eat World stanowią tło idealne, bo w całej ich muzyce - łączącej solidne emocore'owe inspiracje z okolic Sunny Day Real Estate z bardziej popowym podejściem do melodii - czuć pewną tęsknotę za minionymi latami nie zawsze błogiej młodości. A wspomnienia mają to do siebie, że przeważnie miło się do nich wraca. Przynajmniej do większości z nich. Jak do tamtego pamiętnego meczu.



czwartek, 8 lipca 2010

Numer 281 - Lali Puna "Alienation"

Zasada, że lepiej dawać niż brać sprawdza się doskonale w muzyce. Przynajmniej dla mnie. Najfajniejsze jest dzielenie się nią, a największą nagrodą pozytywna reakcja kogoś, komu coś do przesłuchania podrzuciliśmy. Tak było z Lali Puna i "Alienation" i nawet bym się nie spodziewał, że ta piosenka tak zakiełkuje w osobie, która wtedy przesłuchiwała zawartość mojego IPoda. Bardzo ważnej dla mnie osobie. Tym większa radość z pozytywnego odbioru tej muzyki.

Muzyka z nalepką Made In Germany prędzej narzuci nam skojarzenia z tamtejszą sceną metalową, czy eurodancem bądź też przyśpiewkami rodem z Bawarii. Lali Puna idzie w mniej zauważalnym dla ogółu szeregu tamtejszej muzyki, mając za sobą berlińską wytwórnię Morr. Na listach przebojów ich nie ma, bo - posiłkując się nazewnictwem z Wikipedii - ich indietronica jest bardzo kameralną, wyciszoną muzyką, która prędzej chwyci za serce w domowych pieleszach niż w Radiu RFM albo Eska. Lali Puna z sampli, syntezatorów, loopów potrafią utkać niesamowite muzyczne pejzaże, które każą nam zapomnieć o stereotypowym, przaśnym obrazie niemieckiej sceny muzycznej. Warto więc zanurzyć się w ich świat i zapomnieć na chwilę o brytyjskiej i amerykańskiej scenie muzycznej. Morr Music ma naprawdę równie dużo ciekawego do zaoferowania.



wtorek, 6 lipca 2010

Numer 282 - Nerina Pallot "Everybody's Gone To War"

Nigdy nie rozumiałem potrzeby wyjazdu na obozy survivalowe, sztuka przeżycia w lesie przy sztuce przeżycia w mieście na zakupach to małe miki. Przykład? Służę, słynna Bitwa O Schab:



Trzeba też mieć jaja, żeby porwać się na zakup telewizora w megapromocji. Czasem nawet promocja udek za 3,25 (swoją drogą, udek z czego? obawiam się, że z kur popowodziowych) potrafi zmobilizować ludzi do walki, do której nie zmotywowaliby się nigdy w codziennym życiu.



W przypadku Neriny Pallot wideoklip wypominający nam te nasze zakupowe żądze jest narzędziem do wygłoszenia całkiem przyjemnego, pod względem brzmienia i melodyki, i jednocześnie niegłupiego antywojennego manifestu. A ja tak sobie patrząc na tego gościa rzucającego rybą (zagadka tygodnia, jaka to ryba?) myślę sobie, że znaczek promocja potrafi zdrowo napieprzyć nam w głowach. Od dziś kupuję tylko po normalnych cenach. No, chyba, że ewentualnie te udka znowu przecenią.



niedziela, 4 lipca 2010

Numer 283 - Genesis "Mama"

Jak ktoś zna Genesis z lekkich "Invisible Touchów" czy innych "I Can't Dance", przy "Mamie" może się zdziwić. Bo Phil Collins z "Mamy" to nie koleś z podwórka, luźny gość, który fajnie śpiewa i pozytywnie nastraja podczas podróży samochodem z rodziną na wakacje. Istnieje ryzyko, że "Mama" puszczona w trakcie takiego wypadu skończyłaby się koszmarami sennymi dziecka, skonfundowaniem żony i dołkiem psychicznym męża. Bo w "Mamie" Collins wytacza najcięższy kaliber i nie tyle śpiewa o kimś, co całkowicie wciela się w postać faceta, obsesyjnie pożądającego pewnej prostytutki.

Collins nie odkrywa wszystkich kart od razu, pozwala rozwinąć się kompozycji, zaczyna łagodnie, by w najmniej oczekiwanym momencie dowalić obłąkańczym śmiechem i wreszcie ze łzami ściekającymi po gardle wyśpiewać miażdżący finał pozostawiając w słuchającym cholernie silny niepokój. Mało jest utworów, gdzie desperacja i obłęd nie są słowami w tekście, a można namacalnie wyczuć ich obecność. "Mama" jest jednym z nich.



Numer 284 - Dream Theater "Take Away My Pain"

Będąc w liceum prześlizgiwałem się przez różne odmiany rocka od jego miękkich postaci (The Caulfields, o którym kiedyś), przez punk (Bad Religion - o którym już było) i metal (Samael i tym podobne, o których kiedyś), do rocka nazywanego potocznie progresywnym. Do tej "prog-rockowej" szufladki łapał się i Dream Theater, który podrzucił mi do przesłuchania brat koleżanki z klasy.

Ok, tło historyczne nakreślone, czas przejść do meritum. A musi być krótko i treściwie, jak podczas śniadań kolonijnych (plasterek sera, twarożek, dżem, bułka, mleko w kubku, herbata w kubku, dobrze, że nie w szklance, gorsza od herbaty w szklance jest prawdopodobnie tylko kawa w szklance), bo muzycy Dream Theater - tak moim skromnym zdaniem - tym razem się postarali i zamiast uprawiać muzyczny samogwałt na instrumentach (vide niektóre z ich pobocznych projektów, w których jest dużo formy, a zero treści) spłodzili genialną balladę, gdzie każda partia instrumentalna jest na swoim miejscu (bas, gitara!!!) i nic nie budzi wątpliwości o zbędnych dźwiękach wepchanych w utwór. A nieco operowa maniera wokalna Jamesa La Brie idealnie wpasowuje się w całość. No i te smaczki w tekście - "look at poor Gene Kelly, I guess he won't be singing in the rain."

La Brie napisał "Take Away My Pain" o zmarłym w 1996 roku ojcu. Tym samym roku, w którym zmarł Gene Kelly. Wreszcie tym samym, w którym ja rozpoczynałem nowy etap życia w liceum.