niedziela, 31 października 2010

Numer 244 - Depeche Mode "Enjoy The Silence"

Ciężko napisać coś odkrywczego o utworze, który stał się jednym z hitów wszechświata, był grany chyba w praktycznie każdym kraju naszego globu, gdzie dociera prąd, a nawet i w martwej, arktycznej strefie na pewno znalazłoby się parę niedźwiedzi polarnych zdolnych zanucić główny motyw piosenki. Nie liczę już potężnej ilości kowerów, często wątpliwej jakości, powielających nieudolnie oryginał.

W sumie nie ma się co dziwić, bo "Enjoy the Silence" stanowi kolejny dowód na to, że geniusz kryje się w prostocie, a nie przykładowo w 20 minutowych onanistycznych solówkach. Mamy tu wiec urzekający motyw gitarowy, przeplatany wygenerowanymi na syntezatorze chóralnymi podbiciami i towarzyszący im miarowo nabijany rytm, urozmaicony w przejściach między zwrotkami. Niebagatelną rolę odegrał Dave Gahan zmieniając nieco częstochowskie rymy tekstu - "words like violence, break the silence" - w zaprawione mieszaniną melancholii i kipiącego uczucia poruszające miłosne wyznanie.

"Enjoy the Silence" słyszałem po raz pierwszy jako 9 letni chłopiec i wtedy ta piosenka stanowiła dla mnie jedną całość z klipem, w którym Gahan w stroju króla z nieodłącznym leżakiem przemierza kolejne plenery. I było mi cholernie smutno, jak go oglądałem.



czwartek, 28 października 2010

Numer 245 - Primus "Over The Falls"

Dobry zwyczaj nie pożyczaj - kolejne mądre ludowe przysłowie, które przyswoiłem sobie trochę za późno. Uskładałem sobie z kieszonkowego i chodzenia po kolędzie na "Brown Album" Primusa i skończyło się, tak jak skończyć się musiało. Pożyczyłem. Zapomniałem komu. Album przepadł.

Nie zapomniałem "Over the Falls", bo to z dużą dozą prawdopodobieństwa jeden z pierwszych utworów, który odwrócił moją uwagę od gitary i kazał skupić się także na basie. Ciężko także zapomnieć Lesa Claypoola, zakręconego nieco osobnika, który wsławił się nagraniem tytułowej piosenki, do równie zakręconego serialu South Park. Claypool wywarł wpływ nie tylko na mnie. Swego czasu śmigająca po falach eteru grupa Guano Apes nie ukrywała swojej fascynacji Primusem.

Minęło wiele lat, a "Brown Album" tak jak nie miałem, tak nie mam. Zrobiłem więc listę, spisałem wszystkich znajomych i dzwonię po kolei do każdego. Jeśli więc w okolicach dwudziestej trzeciej odbierzesz telefon i usłyszysz niski głos mówiący - wiem co zrobiła(e)ś tamtego lata - lepiej dobrze się zastanów zanim odpowiesz...



środa, 27 października 2010

Numer 246 - The Offspring "Dirty Magic"

"Gunter glieben glauchen globen" - huknęło z głośników u sąsiada. Chwilę później - gdy pojawiło się "give it to me baby" - wiedzieliśmy już co jest grane, nasz sąsiad - dotychczas fan raczej eurodanceowych brzmień - pokochał nowy zespół. The Offspring trafili pod strzechy - podsumował mój tata.

Parę lat wstecz, siedząc na werandzie domu z widokiem na Giewont w trakcie wakacji spędzanych z rodzicami i bratem, z zaciekłością godną mistrza olimpijskiego próbowałem przedrzeć się przez warstwę szczelnej folii, by dobrać się do świeżo zakupionej kasety zespołu - "Ignition". Było to w czasach, gdy moi kumple wałkowali na okrągło "Smash" z hitowym "Come Out And Play", a The Offspring stanowili drogowskaz dla sporej grupy nastolatków. W moim przypadku zaprowadziło mnie to nie tylko do pokaźnego katalogu Epitaph - macierzystej wytwórni zespołu, ale dało mi motywację do poszukiwań muzycznych na nieznaną dotąd skalę i definitywnie odcięło mnie od tej części społeczeństwa, która słucha "wszystkiego" albo "tego, co leci w radio".

"Dirty Magic" to chyba pierwszy kawałek, jakiego nauczyłem się grać na gitarze w całości ze słuchu. Po dziś dzień mam sentyment do tej świetnej w swojej prostocie frazy gitarowej i historii o femme fatale. A mając naście lat słuchałem tego namiętnie, gdy dostałem kosza od koleżanki z równoległej klasy.



niedziela, 24 października 2010

Numer 247 - Architecture In Helsinki "Sooner Than Soon"

Jeśli charakter muzyki można przyporządkowywać porom roku, odnosić go do stanów emocjonalnych czy używać referencji kulinarnych, czemu by nie pokusić się określenie go jako pomieszczenia?

Idąc tym tropem, im dłużej "Sooner Than Soon" słucham, tym mocniej przekonuje się, jak bardzo ta piosenka kojarzy mi się z widokiem dziecięcego pokoju. Takiego z tapetą w tygryski, gwiazdozbiorem na ścianie, karuzelą zawieszoną nad łóżeczkiem, zegarem z pajacykiem na ścianie, miękkim dywanem, stosem pluszowych maskotek i przyczepionym koło okna balonikiem. Architecture in Helsinki w sobie tylko znany, magiczny sposób zamknęli w muzyce także esencję dziecięcej radości i szczęścia i za pomocą eterycznych dźwięków wykreowali iście bajkowy nastrój.

A skąd nagle ta myśl? To proste. Niedługo czeka mnie urządzanie takiego właśnie pokoiku.



piątek, 22 października 2010

Numer 248 - Caifanes "Viento"

Dywersyfikacja środków pieniężnych to podstawa. Kierując się tą złotą maksymą zdywersyfikowałem środki lokując część dolarów USA w portfelu, a 100 wkładając - do tej pory nie wiem czemu to zrobiłem - do paszportu. Parę godzin później przekonałem się, że ta dywersyfikacja to bujda.

Stoimy przy kontroli bezpieczeństwa na lotnisku w Mexico City, za 20 minut mamy lot do Guadalajary - stolicy tequilli i mariachi. Jakiś wojskowy prosi nas o wizę turystyczną, ale my jak na złość zostawiliśmy te świstki w domu u znajomej Meksykanki. Zabierają nam paszporty, w tym mój i znikają w biurze, wykonują jakieś telefony. Po chwili wychodzą. - Wszystko w porządku, gracias - i w ostatniej chwili wsiadamy do samolotu.

Niczym Donald Słońce Peru Tusk odbyłem swoją podróż życia. Do Meksyku. Piękny kraj. Truizm. Ale to naprawdę piękny kraj i chyba jedyny, w którym mógłbym zamieszkać na emeryturze. Tania i pyszna tequilla, rewelacyjna czarna fasola i pikantne tamales, maraton Pumaton z finiszem na Stadionie Azteków, w którym mieliśmy zaszczyt brać udział, szalona halloweenowa noc na ulicach Mexico City, wreszcie bardzo serdeczni i pomocni ludzie. I muzyka. Nieistniejący już Caifanes był swego czasu gwiazdą wielkiego meksykańskiego formatu i żal, że nie słychać o nich głośniej w Europie. Połączyli meksykańską tradycję z brzmieniem brytyjskiej nowej fali i nagrywali kawałki, które postawiłbym w jednym rzędzie z takim "Pictures of You" The Cure czy "I Don't Know Why I Love You" House Of Love. "Viento" to mój ulubiony, w którym każdy element jest na swoim miejscu i tworzy wyśmienitą całość - genialny motyw gitarowy, tłusty bas, mocny rytm i hiszpańskojęzyczny wokal (jeszcze jeden wyróżnik zespołu). Włączając tą muzykę nie potrafię nie przenieść się kilka lat wstecz, gdy na własną rękę, acz z pomocą dwojga przyjaciół, odkrywałem środkowy Meksyk.

Dolatujemy do Guadalajary. Szukamy jakiegoś hotelu, taksówkarz pyta nas skąd jesteśmy. - Polonia?! - i w tym momencie cena za kurs spada o 50%. Dojeżdzamy na miejsce. Przy płaceniu za nocleg (w przeliczeniu 50zł za osobę za noc w apartamencie w centrum miasta) nie mogę doszukać się stu dolarów. Nagle zdaję sobie sprawę czemu tak szybko nas puścili w Mexico City. Chyba niechcący dałem łapówkę.



środa, 20 października 2010

Numer 249 - MGMT "Time To Pretend"

Drinki. Kolorowe światła. Stoły bilardowe. Tor do kręgli. Dudniąca z głośników muzyka. Telewizory plazmowe na ścianach. Jakieś reklamy z MTV. Za drzwiami trzaska mróz, a śnieg zasypuje kolejne partie miasta. Jest piątek, 11go stycznia, dochodzi 24:00, a my znajdujemy się w dąbrowskim klubie Nemo.

Barman przełącza muzykę z płyty na tv, a na ekranie właśnie pojawiają się postacie z pochodniami. I po chwili wchodzi gitara, potem tandeciarska syntezatorowa melodyjka, zapętlony rytm automatu perkusyjnego, a potem, sam nie wiem czy bardziej smutny czy może obojętny głos wokalisty. Właśnie po raz pierwszy słyszę "Time To Pretend".

Śpiewanie o tak ekstremalnej - jak przedstawiona w "Time to Pretend" - wersji "carpe diem" chyba nigdy wcześniej nie miało tak pesymistycznego i przygnębiającego wydźwięku. "Time To Pretend" to nie dydaktyczna przestroga czy patrząc z drugiej strony zaproszenie do autodestrukcji. To prawdopodobnie najsmutniejsze zakończenie imprezy waszego życia, jakie można sobie wyobrazić.



wtorek, 19 października 2010

Numer 250 - Sparks "Ghost of Liberace"

To była ciepła, czerwcowa noc. Zalegała niemal kompletna cisza, słychać było jedynie szum liści poruszanych przez wiatr. Stałem na dziedzińcu zamku - właściwie rzecz biorąc - ruin zamku Odrzykoń i wpatrywałem się w oświetlane przez księżyc strzeliste zamkowe mury. Paweł - mój kolega - zniknął już wcześniej gdzieś za rogiem. Patrzę, Paweł biegnie w moją stronę. Po chwili usłyszałem dźwięk dzwonka zawieszonego przy bramie wjazdowej. Nagle zalał mnie zimny pot i nie zastanawiając się ani chwili dłużej zacząłem biec w kierunku bramy i dalej w dół. Choć bieg to mało powiedziane, bo spieprzaliśmy aż się patrzy. Mieliśmy kilkanaście lat i na własne oczy postanowiliśmy się przekonać o prawdziwości legendy o duchu Malej Pani z Odrzykonia.

Od dziecka lubiłem historie o duchach, a książkę "Duchy polskie, czyli krótki przewodnik po nawiedzonych zamkach, dworach i pałacach" Bogny Wernichowskiej i Macieja Kozłowskiego znam na pamięć. Tamten, bardzo sugestywnie ilustrowany, przewodnik tylko podsycał utajone zainteresowania zjawiskami paranormalnymi. Takimi jak tamta miejska (osiedlowa bardziej) legenda o poltergeiście w starym domu przy Podlesiu, gdzie każdy dzieciak bał się nawet zbliżyć. Te historie to była niesamowita pożywka dla dziecięcego umysłu, a pamiętna wyprawa na odrzykoński zamek była logicznym i nieuniknionym ich skutkiem.

"Ghost of Liberace" dobrze oddaje ducha tamtych odrzykoniowych czasów, tym swoim "skradającym się" motywem klawiszowym, brzmiącym niczym wodewilowa parafraza głównego motywu z Egzorcysty, z wtórującymi mu smykami i parateatralnym refrenem. I mimo, że "Ghost Of Liberace" to nic innego jak opowieść o jednym z największych ekscentryków show-bizu, dla mnie ta melodia pozostanie tłem do moich nastoletnich poszukiwań zjaw i upiorów.



czwartek, 14 października 2010

Przerywnik weekendowy

Wiara, nadzieja, Switchfoot. Z jakże pozytywnym hellohurricane'owym przesłaniem i dawką dobrej energii żegnam się z Wami na parę dni i życzę miłego weekendu.

środa, 13 października 2010

Numer 251 - Kent "Celsius"

40 stopni gorączki rozłoży każdego bachora, ale ja już przy 38 stopniach zamiast być rozkładanym przez chorobę, rozkładałem klocki Lego i urządzałem sobie prywatną wojnę z Imperium w obrębie kołder, poduszek, pierzyn i jaśków - im więcej ich było tym lepiej. Znudziły mi się klocki Lego? Taki problem to nie problem. Zawsze pozostawały bajki Hanna Barbera, wypożyczane na starych, dobrych VHSach z wypożyczalni koło przychodni (no, skubani, jakby sami wiedzieli co dziecku w chwili choroby potrzebne). Nadrabiałem też zaległości w czytaniu Pana Samochodzika i komiksów o Kajko i Kokoszu czy Kaczorze Donaldzie. Do tego herbata z malinami, jakieś soki, owoce, ciasteczka i grubo osolone paluszki, jakich już niestety nie produkują. Ogólnie jako dzieciak dobrze znosiłem chorowanie, jako chłopak nieco już starszy radziłem sobie już gorzej.

"Celsius" - abstrahując od jej właściwego przesłania - kategoryzuję na własny użytek jako taką nieco chorobowo-oniryczną piosenkę, gdy gorączka mnie pali, przed oczami mam mroczki, całe ciało drży, mam problemy z odnalezieniem się w czasie i przestrzeni i powoli odpływam w krainę snu. I wtedy śnię, raz po raz, ten sam sen o wielkich, przygniatających mnie monolitach i budzę się w nocy zlany potem.

Sprawdzam, czoło jest już zimne, a choroba zdaje się powoli ustępować. Patrzę jednak i w ciemności widzę mroczka. Przestraszony nawrotem gorączki sięgam po paracetamol, ale strach po chwili mija, gdy zdaję sobie sprawę, że z tego całego osłabienia zapomniałem wyłączyć tv, w której właśnie leci powtórka "M jak Miłość".



poniedziałek, 11 października 2010

Numer 252 - Southerly "A Course Design"

- Napierdalać! Napierdalać! - ryczy ubrana na czarno sala mało subtelnie wywołując na scenę gwiazdę wieczoru - folk metalowy skład Eluveitie. Wchodzą więc piekielnie ostre riffy, perkusista zapodaje ostry, ocierający się o blackmetal, rytm, ubrana na czarno dziewczyna dołącza się z grą na skrzypcach, druga dzierży w rękach instrument, którego pochodzenia i nazwy mogę się tylko domyślać.

Mój tata stoi jak zaczarowany. To jedna z jego ulubionych kapel i pierwszy od lat koncert. Zrobione kilka chwil wcześniej wspólne zdjęcie z wokalistą tylko dodaje uroku całemu wieczorowi. Mój brat wysyła smsa koledze - chcesz wiedzieć jak wygląda piekło? . Ja z kolei uciekam myślami do innego koncertu. Bydgoszcz, parę lat wcześniej. Lo Fi Festiwal. Chudy koleś w bluzie z kapturem i czapeczce z daszkiem i towarzyszący mu kumpel, o aparycji pokręconego brata panny młodej z Kac Vegas. Dwie gitary. Elektryczna i elektroakustyczna. Zero bitów, zero klawiszy. Z genre folk-metal zostaje tylko przedrostek folk, skromna, wyciszona czterdziestominutowa porcja muzyki. W czasie występu cisza, potem mocne oklaski. Wyraźnie wzruszony bohater wieczoru dziękuje za zaproszenie i da się wyczuć, że to nie tylko kurtuazja.

- Tegernako - wydziera się wokalista Eluveitie i tym samym zapowiada ulubiony utwór taty. Pod sceną kotłuje się tłum, my trochę z tyłu, w bezpiecznej odległości, acz mamy dobry widok. Koncert powoli się kończy. Eluveitie dziękują publiczności i cieszą się, że spodobał jej się ich fucking folk-metal. Ja widząc zadowoloną minę taty, cieszę się jeszcze bardziej.



piątek, 8 października 2010

Numer 253 - Tom Petty "Learning To Fly"

It's the only way I have learned to express myself through other peoples' descriptions of life - przekładając fragment tekstu pewnej piosenki na własne doświadczenia odkrywam, jak wiele - świadomie czy nieświadomie - staram się wyrażać poprzez cudzą muzykę.

Muzyka jest w zasadzie bardzo użytecznym nośnikiem naszych emocji i prościej ją, niż na przykład film czy książkę, "ukraść" i wykorzystać do własnych potrzeb. Nagrywając komuś składankę lub nawet sugerując do przesłuchania jakiś utwór przekazujemy zarazem cząstkę samych siebie. Nie musimy czuć się winni, instytucja kowerowania piosenek jest swoistym potwierdzeniem tej teorii.

Tom Petty zalicza się do artystów, którzy są mi szczególnie bliscy. Nie jestem w stanie tego sensownie wytłumaczyć, facet po prostu nadaje na falach, które do mnie trafiają. Petty w prosty, bezpretensjonalny opowiada swoje historie, nie próbując wchodzić w buty wszechwiedzącego proroka, a jednocześnie często trafiając w sedno sprawy. Dochodzi jeszcze jedno. Petty towarzyszy mi od szczenięcych lat i jest jak stary, dobry kumpel.

Kower Pettyego nigdy mi nie wyszedł. Herosem gitary już chyba nigdy nie zostanę. Stąd też jedna z moich ulubionych jego piosenek trafia na mojego bloga. Poznając ją, w jakimś sensie poznajecie jakiś fragment mnie.



czwartek, 7 października 2010

Numer 254 - Tiamat "Whatever That Hurts"

Rok 2012. Do zamku Lucyfera wpada dwóch Jeźdźców Apokalipsy i od progu drze się - Belzebub!!! dzwoń na 666, nasz Pan właśnie zobaczył fragment koncertu blackmetalowego z okazji zakończenia świata i zadławił się ze śmiechu.

Stwierdzam to z całym bólem, ale pewnej muzyki chyba nigdy nie powinienem był słuchać. Z perspektywy czasu fascynacja Dark Funeral, Limbonic Art, Mayhem czy Dimmu Borgir brzmi w moich uszach jak kiepski dowcip, który sam sobie opowiedziałem. Nawet nie tylko muzyka, ale przede wszystkim ta zamakijażowana otoczka wydaje się po latach czymś jeszcze bardziej żenującym.

Nie znaczy to, że odrzucam całe moje metalowe "dziedzictwo". Przeciwnie, wiele płyt sprzedałem/rozdałem, ale sporo zostało w mojej kolekcji. W tym "Wildhoney" Tiamat. Jedna z najlepszych w tzw. atmosferycznym metalu , jakie powstały w latach 90 ubiegłego wieku i w jakimś, dalekim, sensie metalowa odpowiedź na "The Wall" Pink Floyd.

Patos, nieodłączny składnik dokonań (zwłaszcza) Watersa jak i atmosferycznej odmiany metalu, występuje także w "Whatever That Hurts", ale nie razi i wtapia się zgrabnie w scenerię - smutną, pustynną (vide załączony klip) wypełnioną solidnym, głębokim brzmieniem i orientalizującymi wstawkami, z growlującym, nie przekraczającym jednak granicy żenady, Johanem Edlundem - liderem formacji.

Tamte czasy to nie tylko muzyka, ale i ubiór. Do dziś pamiętam, jak dobra znajoma powiedziała mi wprost - wiesz, dziewczyny w naszej klasie mówią, że byłbyś przystojniejszy, gdybyś tylko nie nosił tej bluzy z laską w wannie pełnej krwi.



poniedziałek, 4 października 2010

Numer 255 - Billy Idol "Cradle of Love"

Skóra. Marzenie każdego chłopaka w okolicach 15 roku życia. Przynajmniej kiedyś. Billy Idol jako wzór dla dzieciarni w tamtych czasach pasował idealnie. Pewny siebie. Drapieżny. Lekko sarkastyczny. I ze skórzaną kurtką.

Moja skórzana kurtka to był początkowo taki pożyczak. Od taty kolegi. Potem została ze mną. Troszkę za duża, ale z dobrej, gładkiej skóry (bez ćwieków i takich tam), elegancka, nie o bazarowym designie, dodawała animuszu i podbudowywała dobre samopoczucie, zwłaszcza w wśród innych oskórowanych nastolatków.

O tym, że Billy Idol to nie tylko skóra (nie wiem jak z fura i komórą) przekonuje "Cradle Of Love" - jeden z najbardziej erotycznych klipów, jaki znam, jednocześnie mile świetlne daleki od wulgarności i przesycony ironią. Sama piosenka wraca do mnie, co jakiś czas i przypomina mi o latach, gdy nosiłem tamtą czarną skórę. Otwieram więc szafę i patrzę na nią, trochę już podniszczoną, przymierzam i co ciekawe - pasuje idealnie. Zakładam więc ciemne okulary i wychodzę na miasto.



sobota, 2 października 2010

Numer 256 - Robyn "Hang With Me"

Będąc czteroletnim chłopcem bałem się zasadniczo czterech rzeczy: momentu przemiany MJ w wilkołaka w teledysku do "Thrillera", starego zegara u rodziny w Koszarawie, zdjęcia mojego wujka, na którym wytrzeszczał oczy i wilka z "Niekończącej się opowieści". Strach związany z tym ostatnim koiła nieco piosenka Limahla, nakładając dźwiękowy plaster na skołatane dziecięce serduszko. Zamykałem oczy i już widziałem siebie pędzącego na perłowo-sierściuchowatym Falkorze.

"Hang With Me" w pewnym stopniu kojarzy mi się właśnie z tamtą piosenką, poprzez swoją ciepłą pulsację, miłe dla ucha syntezatorowe ozdobniki (arppegia powiedziałby fachowiec), szczyptę melancholii i naturalną słodycz. Zamykam oczy i znowu widzę Falkora. Na czas trwania piosenki wszystkie obawy i stres życia codziennego chowają się głęboko pod ziemię.

Mam już 18+ lat i z wiekiem dawne strachy minęły. Z uśmiechem oglądam klip do "Thrillera", wilk z "Niekończącej się Opowieści" jest niczym potulny baranek przy psie moich rodziców, a zegar i tak już nie działa. Tylko nadal, jak pomyślę o tamtym zdjęciu wujka sprzed lat, to mam ciarki. Niech lepiej pozostanie ono głęboko w szufladzie.