czwartek, 7 października 2010

Numer 254 - Tiamat "Whatever That Hurts"

Rok 2012. Do zamku Lucyfera wpada dwóch Jeźdźców Apokalipsy i od progu drze się - Belzebub!!! dzwoń na 666, nasz Pan właśnie zobaczył fragment koncertu blackmetalowego z okazji zakończenia świata i zadławił się ze śmiechu.

Stwierdzam to z całym bólem, ale pewnej muzyki chyba nigdy nie powinienem był słuchać. Z perspektywy czasu fascynacja Dark Funeral, Limbonic Art, Mayhem czy Dimmu Borgir brzmi w moich uszach jak kiepski dowcip, który sam sobie opowiedziałem. Nawet nie tylko muzyka, ale przede wszystkim ta zamakijażowana otoczka wydaje się po latach czymś jeszcze bardziej żenującym.

Nie znaczy to, że odrzucam całe moje metalowe "dziedzictwo". Przeciwnie, wiele płyt sprzedałem/rozdałem, ale sporo zostało w mojej kolekcji. W tym "Wildhoney" Tiamat. Jedna z najlepszych w tzw. atmosferycznym metalu , jakie powstały w latach 90 ubiegłego wieku i w jakimś, dalekim, sensie metalowa odpowiedź na "The Wall" Pink Floyd.

Patos, nieodłączny składnik dokonań (zwłaszcza) Watersa jak i atmosferycznej odmiany metalu, występuje także w "Whatever That Hurts", ale nie razi i wtapia się zgrabnie w scenerię - smutną, pustynną (vide załączony klip) wypełnioną solidnym, głębokim brzmieniem i orientalizującymi wstawkami, z growlującym, nie przekraczającym jednak granicy żenady, Johanem Edlundem - liderem formacji.

Tamte czasy to nie tylko muzyka, ale i ubiór. Do dziś pamiętam, jak dobra znajoma powiedziała mi wprost - wiesz, dziewczyny w naszej klasie mówią, że byłbyś przystojniejszy, gdybyś tylko nie nosił tej bluzy z laską w wannie pełnej krwi.



Brak komentarzy: