Poźne, lutowe popołudnie Anno Domini 1998, na dworze ciemno i - brzydko mówiąc - piździ jak cholera, a ja szybkim krokiem zmierzam ku sklepowi muzycznemu "Dziewiątka", mieszczącemu się w dolnej części Krupówek. Za parę godzin zimowisko w Zakopanem definitywnie się skończy, pociąg zabierze nas z powrotem na Śląsk, wrócimy do ławek szkolnych, ale odmienieni przez te dwa tygodnie spędzone razem, nowe przyjaźnie, nowe miłości i młodzieńcze uniesienia w pakiecie. To już ostatnie takie zimowisko, za rok będziemy już wkuwać do matury, niedługo potem opuścimy mury szkolne, drogi wielu z nas rozejdą się, by po latach spotkać się ponownie na Facebooku i stwierdzić z satysfakcją, że osoby, których nie lubiliśmy zbrzydły, roztyły się i wyglądają jak bulbozaury.
Wchodzę do sklepu, pytam o ścieżkę dźwiękową "Permanent Midnight", jest za 19.99 zł. Wyciągam pomięte banknoty z kieszeni, płacę i patrzę na niebieskawą okładkę kasety z gościem w okularach, w który odbija mu się chyba jakiś ryj świni. Zabawne, od tamtego dnia minęło 15 lat, a ja nadal nie widziałem filmu, którego malutki wycinek ścieżki dźwiękowej okazał się być moją ulubioną melodią wszechczasów. Zerkam na ustawionego na wystawie sklepowej kościotrupa na motorze. O ile dobrze pamiętam, po dziś tam stoi. Mruga mi porozumiewawczo świecącym okiem, nie zdając sobie jeszcze sprawy z tego, że to ostatnia kaseta jaką tam kupiłem.
Wbiegamy do pociągu, grzejniki pod siedzeniami powoli nabierają mocy i wytapiają z nas resztki śniegu. Wkładam kasetę do walkmana i próbuję przewinąć aż do "Overwhelming", raz po raz źle szacując czas trwania poprzedzających utworów. Fun fact numer 2, cały soundtrack do "Permanent Midnight" przesłuchałem prawdopodobnie jeden jedyny raz. Taśma zdzierała się jedynie w okolicy "Overwhelming". Ok, znalazłem. Zaczynam odsłuchiwać.
Weźmy na tapetę początek "Nothing Else Matters" - gdyby Metallica opatentowała ten motyw, byliby jeszcze większymi milionerami niż są. Jazda po strunach od góry do dołu to był najpopularniejszy sposób na wzbudzenie zainteresowania płci przeciwnej. Zaczynałeś grać i zanim doszedłeś do trudniejszej części, przerywałeś, zagadywany przez koleżanki siedzące z tobą przy ognisku. Nieistotne, że tej trudniejszej części już byś zagrać nie potrafił, w tym momencie nie miało to kompletnie żadnego znaczenia. Pewne metody lansu nigdy nie wyginą.
Odnosiłem czasami wrażenie, że Art Alexakis w "Overwhelming" zdekonstruował właśnie ten banalny mettalikowy motyw, zmyślnie przestawiając to tu, to tam parę nut i wprowadzając mało wprawnego słuchacza w złudzenie, że stworzył niesamowicie złożony pasaż, który w istocie jest czymś o wiele prostszym niż się zdaje. Efekt jednak osiągnął, do tej pory ta gitarowa szarada z "Overwhelming" to mój ulubiony gitarowy motyw wszechczasów, ale chyba dałem się trochę nabrać. Trudno, Alexakis potrafił zawsze dobrze grać na emocjach.
- Co tam masz? - pyta koleżanka i zabiera mi słuchawki. 5 minut potem powie, że to najbardziej kompletna piosenka, jaką słyszała do tej pory. Taka, której absolutnie nic nie brakuje i która mogłaby być archetypem piosenki idealnej. To było 15 lat temu, więc patrzę także na tą ekscytację "Overwhelming" z przymrużeniem oka, ale zdzierając z niej nieco ckliwą, egzaltowaną otoczkę, otrzymujemy nadal kawał dobrej piosenki, mieszczącej się w pojęciu mainstreamowego rocka lat 90. Takiego, którego dzisiaj się już chyba nie gra za często. Nawet Alexakisowi to nie wychodzi, mimo, że nadal próbuje.
Z biegiem czasu uświadomiłem sobie jak odpychającą postacią jest Art Alexakis. Zadufany w sobie rockista, gość z ewidentym przerostem ego, kreującym się na legendę, którą nigdy nie będzie. Z drugiej strony wyrózniający się barwą głosu, specyficznym seplenieniem czy - o ironio - przeciętnymi zdolnościami wokalnymi zderzającymi się jednak z ciekawymi interpretacjami, plus momentami naprawdę błyskotliwymi linijkami tekstów. Macierzysta grupa Alexakisa / Everclear ma w repertuarze tyle samo dobrych utworów, co złych- tandetnego, przaśnego "Santa Monica" (któremu nic nie stanęło na przeszkodzie by stać się największym hitem grupy) nie mogę strawić do dzisiaj, a Alexakis co rusz nagrywa go na nowo. Re-recording dotknął też "Overwhelming" - utwór trafił wprawdzie na regularny album zespołu ("Good time for A Bad Attitude"), ale w paskudnie poszatkowanej wersji, gdzie Alexakis uparł się użyć vocodera i zastosować parę sztuczek, które kompletnie wyprały tą piosenkę z naturalności. Dla mnie jedyną obowiązującą wersją jest ta z "Permanent Midnight". Niestety nawet w czasach wszechobecnego dostępu do wszystkiego zadzwiająco mało dostępną. Znalazłem ją jedynie na MySpace (to, to jeszcze żyje?). Ciekawe, że jest to jedyna kompozycja Alexakisa jaką wydał solo. Przymierzał się swego czasu do albumu, ale później materiał trafił na studyjny album Everclear.
"Overwhelming" wytycza pewien obszar i wyznacza pewną granicę w moim słuchaniu i pojmowaniu muzyki - medium, które niejednokrotnie ilustrowało (uwaga! banał) moje życie; w którym starałem się doszukiwać, niczym nastoletni, spragniony prawd życiowych Paulo Coehlo dodatkowych znaczeń, wreszcie z którym wiązało się wiele historii i anekdot wspomnianych częściowo na tym blogu. Było to trochę jak przedkładanie czucia i wiary nad mędrca szkiełko i oko. Bardziej techniczne podejście do słuchania muzyki objawiło się dopiero w ostatnich miesiącach, co świadczy o tym, że albo wyjątkowo późno dojrzewam, albo przedwcześnie się starzeję. Odpowiedzi na to pytanie chyba nigdy nie będę całkiem pewny.
(P.S. Do 111 numerów, których nie opisałem jakoś wrócę, może w formie krótkich notek. Mam nadzieję, że wszystkim się miło czytało, to co zmajstrowałem do tej pory. Archiwum pozostaje nietknięte.)
Posłuchaj: Art Alexakis "Overwhelming