Do wcale niemałej plejady rzeczy, które w okresie dziecięcym nieco mnie przerażały zaliczał się - i nawet zajmował miejsce w czołówce - pewien drewniany zegar półkowy stojącym w centralnym miejscu w pokoju gościnnym u wujka mojej babci. Nie było siły, za każdym razem, gdy tam nocowaliśmy zegar musiał być chowany na strychu, a i tak przez ściany słyszałem głuche odgłosy jego bicia i nie mogłem spać, a nawet gdy już zasypiałem, nie spałem bynajmniej spokojnie. Porównywalne z tamtym zegarem koszmary wywoływał tylko Pink Floyd.
Chodzi oczywiście o The Wall - możliwie, że najbardziej ponury ze wszystkich albumów zespołu i towarzyszący mu film. Rzecz jasna, jako dziecku nie wolno mi było oglądać tego oficjalnie (system zakazów obejmował też Freddyego Krugera i parę innych filmów), ale traf chciał, że coś tam uszczknąłem przypadkiem, gdy tata oglądał "The Wall" z kolegą.
Zapamiętałem dwie sceny - tę z nauczycielem, gdy temu żona karze zjeść chrząstkę, i nieco późniejszą, animowaną, z latającym ptakiem wyrywającym ziemię z krwią, latającymi krzyżami i trupami żołnierzy. I właśnie ta druga zafundowała mi parę bezsennych nocy, jednocześnie skutecznie zasiewając strach przed potencjalnie mocno traumatycznym odsłuchem samego albumu. "The Wall" omijałem z daleka.
W naturze człowieka może i nie zawsze leży dzielne mierzenie się z własnymi strachami, ale w końcu ten moment przełamania nastąpił - może to zaciekawienie przeważyło? - i podobnie jak w końcu zacząłem oglądać "Thrillera" Michaela Jacksona, przed którym swego czasu uciekałem do kuchni, ilekroć pojawiał się w telewizji, stawiłem czoła i "Goodbye Blue Sky", który od tamtego momentu stał się już nie tyle przerażający, co przerażająco smutny.
Natomiast tamtego starego zegara unikam do dziś.
niedziela, 11 listopada 2012
Numer 133 - Pink Floyd "Goodbye Blue Sky"
niedziela, 28 października 2012
Numer 134 - Sheryl Crow "On The Outside"
Nawet jeśli cała idea ścieżek dźwiękowych do filmu zawierających piosenki niby nim inspirowane, acz z rzadka występujące w danym obrazie jest mocno naciągana, to nie da się ukryć, że dawało się tam utrafiać prawdziwe perełki. Kiedyś miało to jednak swoją cenę.
W pre-internetowych czasach nie było zmiłuj, chciałeś mieć jeden kawałek, płaciłeś za cały album. Tym oto sposobem w 1997 roku stałem się uboższy o 49.90zł kupując soundtrack do "Krzyku 2", tylko po to by uzupełnić zgromadzoną dyskografię Everclear o utwór "Swing". Na podobnych zasadach kupiłem soundtrack do "Permanent Midnight" - filmu, którego do dziś nie oglądałem, ale który dał światu jedną z najlepszych kompozycji Arta Alexakisa.
"Songs in the key of X" nabyłem tylko i wyłącznie w wyniku fascynacji serialem Archiwum X, więc nie była to stricte muzycznie umotywowana transakcja. I oczywiście, w pierwszych paru dniach odsłuchów rzadko wychodziłem poza indeks numer 1 - klasyczny motyw z serialu. Potem jednak posłuchałem dalej i natrafiłem na Sheryl Crow. I okazało się, że "On the Outside" jest nie tylko ciekawe, ale autentycznie pasuje do otoczki serialu, nie sprawia wrażenia wyrwanego z kontekstu, co mogłoby mieć miejsce, gdyby trafił tu taki "All I Wanna Do", o późniejszym "Soak Up the Sun" nie wspominając. To był chyba jeden jedyny raz, kiedy Crow mnie zaciekawiła.
Lata mijały, kaseta się zdarła, producenci serialu zdołali zgorszyć publikę redukując rolę Muldera i wrzucając nijakiego agenta Doggeta oraz fundując im bezsensowne zakończenie w sezonie 9. Sentyment pozostał, kupiłem więc na allegro ten sam soundtrack w wersji cd, mimo, że w wersji mp3 był już od dawna dostępny i urządziłem maraton paru pierwszych sezonów, celowo pomijając odcinki o spiskach rządowych i obcych, których nigdy nie byłem fanem. Bo o ile serialowa teoria o UFO nadal wydaje mi się nieco naiwna, to od czasu odcinka o człowieku-potworze z kanałów, stałem się nieco ostrożniejszy przy korzystaniu z publicznych toalet.
.
poniedziałek, 22 października 2012
Numer 135 - ...Trail Of Dead "Worlds Apart"
Moja żona - jak chyba każda kobieta - w czasie ciąży miała smaki, miałem więc smaki i ja, co skończyło się dla mnie na +10 do pulchności i teraz nie tylko mógłbym podkładać głosy niedźwiedzi w bajkach, ale nawet je grać. Mea pulpa. A to tylko mały kamyczek do ogródka z tak zwanym weltszmercem.
Weltszmerc to stan niby pokrewny różnym depresjom. Łapiesz go właściwie bez większego powodu i nie do końca ma to jakieś sensowne podstawy. Właściwie nie ma żadnych, życie jest w końcu fajne, a wiele osób ma gorzej i nie narzeka jak ty. Ale de facto nie chodzi o przyczyny stricte materialne, a duchowe - starzy znajomi się oddalają (w sensie dosłownym, emigracja robi swoje), twoja znajomość języka jest nadal gorsza niż tubylca i co bardziej gorsza - gorsza pozostanie. Zapomniałeś odmrozić kurczaka i teraz masz zamiast obiadu kostkę lodu, która zalewana ciepłą wodą próbuje odtajać i wkurwia cię myśl, że parę miesięcy temu twój kumpel nie przyszedł na twój kawalerski. I powiedziałbyś mu "hey, fuck you, man", ale nie odbiera telefonu. Nadal nie zrozumiała(e)ś idei weltszmercu? To nic innego jak wszystkie poniedziałki każdego tygodnia, każdego roku twojego życia zebrane w jedno i uderzające z całą mocą swojej poniedziałkowej beznadziejności.
Świat się kończy, a tobie pozostaje słuchanie tylko gorzkiej do cna muzyki i zrobienie sobie herbaty z konfiturami. Ale luz, wiesz już, że nie tylko Obama ma słabsze dni. A poza tym, jutro jest wtorek.
niedziela, 7 października 2012
Numer 136 - TV on the Radio "Dreams"
2004 to zaledwie 8 lat różnicy od obecnego roku, ale w sferze odbioru muzyki mówimy już o epoce dinozaurowej. W pamiętnym roku 2004 nadal mozolnie przegrywałem muzykę (także z mp3) na kasety i dawało to mi niekłamaną satysfakcję oraz wymagało pewnej dyscypliny.
Stworzenie sensownej składanki na podróż (a nie wyobrażałem sobie podróżowania bez muzyki) zajmowało dokładnie tyle czasu, ile miała ona trwać, a każdy błąd kosztował powtarzanie nagrywania od początku utworu, było jak z saperem, mogłeś pomylić się tylko raz. Miałem już jakiś przenośny odtwarzacz cd, ale każdy kto miał z nimi styczność wiedział jak potrafiły reagować na wstrząsy. Były rzecz jasna te systemy antywstrząsowe, ale mówimy tu o polskich drogach. One potrafiły poradzić sobie z każdym systemem. Kasetowe odtwarzacze były drogoodporne.
Pisałem już kiedyś o satysfakcji z odgrzebywania starych składanek, czy to cd czy kasetowych. Tych kasetowych nie mam już praktycznie na czym odtwarzać - będę musiał chyba zaopatrzyć się w coś na allegro. Z mp3 jest niby o wiele lepiej - miałem Ipoda (uprał się), mam kolejny odtwarzacz Sony i smartfona, ale jakoś nie wyobrażam sobie bym za kolejne 8 lat odczuł podobną radość ze znalezienia starej mp3, jak z wyszperania starej kasety. Muzyka to jednak byt bardziej wirtualny niż rzeczywisty i czy braku fizycznego nośnika będzie komuś kiedyś żal? Mnie chyba tak.
"Dreams" Tv On The Radio to fragment jednej z ostatnich takich kasetowych składanek. Nagranej jako podkład do podróży autokarem do Hannoveru, notabene, to była chyba jedna z moich ostatnich autobusowych wypraw długodystansowych, potem ten środek komunikacji został zastąpiony przez samoloty i pociągi. Minorowe "Dreams" zamknęło mimowolnie jakiś etap. All your dreams are over now? W kwestii nagrywania kasetowych składanek chyba tak.