czwartek, 7 lutego 2013

Numer 128 - The Shins "Those to Come"

Z czysto blogostatystycznego punktu widzenia to nie był dobry rok. Ze 153 postów w 2010, przez 81 w 2011, spadłem do 30 w 2012. Z pewnością wpłynęły na to zmiany życiowe: z początkiem 2010 żyłem w stanie parakawalerskim, w grudniu 2012 biega wokół mnie moja dziewiętnastomiesięczna córeczka, a ja uczę się być dobrym tatą. Co sztuką trudną jest, ale przysparza tyle szczęścia, że pewne rzeczy naturalnie idą nieco w odstawkę.

Chcę oczywiście doprowadzić do szczęśliwego finału listę 365 piosenek i robię to z osobisto-rodzinnych pobudek, może moja córka kiedyś naprawdę zdobędzie się na przeczytanie tego, co mi na sercu leżało. Tak w ogóle, z chęcią poznałbym podobne zestawienie każdego z moich przyjaciół - i to jest pewnie skrajnie nieeleganckie, ale zawsze kusiło mnie grzebanie w płytotekach (mp3kotekach?) znajomych, poznawanie ich gustów, guścików, ich guilty pleasures, do których przenigdy nie przyznaliby się na takim Facebooku. Kilka takich okołomuzycznych historii udało mi się zresztą wydobyć od bezpośrednio zainteresowanych.

"Those To Come" The Shins na 129 miejscu listy (miejsce przypadkowe, to nadal żaden ranking) bierze się z mojej, wyśmiewanej trochę przez żonę, sympatii do Zooey Deschanel. Potrafi przywołać z drugiego pokoju (żona, nie Zooey) z drugiego pokoju, bo akurat na Channel 4 leci zapowiedź "Elfa" i z pompą oznajmić "patrz, twoja ulubiona aktorka".

Nie, nie jestem psycho fanem i nawet nie śledzę poczynań aktorki w serialu "New Girl", ale jej rola z "Winter Passing" to jedna z moich ulubionych ról pierwszoplanowych, zarazem jeden z ulubionych smutnych filmów o życiu w zimowej scenerii. I naprawdę nic tak dobrze nie pasuje do tego filmu, jak melodia "Those to Come". Śnieg i mróz wygląda dobrze i przejmująco na ekranie, ale pojutrze ruszam w długą drogę i wtedy urzeczywistnienie obu elementów naprawdę nie jest wskazane. Winter Passing? Przynajmniej na parę dni - yes, please.

Numer 129 - Marillion "Freaks"

Marillion - już z drugim wokalistą grupy Steve Hogarthem wypuścił kiedyś koszulki z napisem "Marillion: Uncool as Fuck" i to chyba najfajniejszy przejaw aktywności grupy w nowym składzie. Bo powiem szczerze: dla mnie Marillion istniał do momentu odejścia Fisha z zespołu.

To kategoryczne podejście do sprawy może wydawać się śmieszne, jako że pierwszy album z Hogarthem został wydany 1989 roku, kiedy miałem 8 lat. Przygodę z Marillion zacząłem parę lat później, od "Misplaced Childhood" i zakończyłem na kompilacji nagrań ze stron B singli i niestudyjnych wydawnictw - "B'Sides Themselves". Mistrz ciętej myśli i autor wielu sucharów wszechczasów - Paulo Coehlo powiedział kiedyś, że człowieka można poznać po muzyce, jakiej słucha i to poniekąd stanowi odpowiedź na to, dlaczego Hogarth nigdy mnie nie bawił - był po prostu zbyt flegmatyczny, nudny i zachowawczy w stosunku do niepozbawionego słabych stron, nieokiełznanego, dzikiego, uberemocjonalnego i gniewnego Fisha. Który z nich mógł być lepszym idolem dla nastolatka?

Ściśle teoretycznie żaden z nich - myślę, że większość moich rowieśników w pierwszej połowie lat 90' miała innych bohaterów (co częściowo potwierdzały klasyczne czarne koszulki z nazwami zespołów - idealny, acz lekko nerdowski sposób zamanifestowania swoich fascynacji). Fish mogł być bardziej bohaterem (?) ludzi starszych ode mnie o te 5 lat. Zaryzykowałem jednak być uncool as fuck choć przez moment i zrobiłem w dużej mierze dla takich numerów jak "Freaks".

Podobno "Freaks" to jeden z najgorzej ocenianych przez krytykę kawałków zespołu z "fishowej" ery i - o, ironio - w moich oczach broni się dziś o wiele lepiej niż sztandarowe klasyki pokroju "Kayleigh". Może i prostota tego kawałka jest oczywista, ale pod spodem mamy - zamierzenie czy też nie - miniaturowy schemat obecny w dużej części tak zwanej muzyki prog- czy artrockowej, tyle, że bez tego całego za przeproszeniem pierdolenia, zbędnego dopychania dźwięków i komplikowania struktur, po to by nadać szlachetny i ambitny sznyt. Wychodzimy od stosunkowo prostego motywu, który rozwija się, potem całość pauzuje, rusza znowu, nabiera tempa i wybucha epickim zakończeniem, Fish się wydziera, ja się niezdrowo emocjonuję i mam zero oporów przed założeniem koszulki "Fish: Uncool As Fuck". Przynajmniej dopóki żona nie patrzy.


Numer 130 - Clannad "Robin (The Hooded Man)"

Trochę ciężko przychodziło mi zmajstrowanie posta o "Robinie, człowieku w kapturze", bo mimo, że temat taki, że niby sam się pisze - wiadomo, bory, knieje, latanie z łukiem po lesie, sentyment za tymi chłopięcymi latami, gdy wyobraźnia odwalała robotę za komputery i konsole - to uderzenie w nostalgiczną nutę nie do końca oddaje prawdę o moim stosunku do Robina.

Serial dostałem w prezencie od żony (wtedy narzeczonej) ze 3 lata temu i leżał chyba z rok zanim się za niego zabrałem. Męczyłem go strasznie i momentami irytowało mnie to, czym wcześniej nie zawracałem sobie głowy - Hern z rogami jelenia na głowie wyglądał już nie dostojnie, a przekomicznie. No i ten dym, który nie wiem skąd on brał. Ale koniec końców nie był to jednak poziom irytacji porównywalny z oglądaniem MacGyvera - prawdopodobnie najlepszej niezamierzonej parodii serialu akcji, jaką ziemia nosiła.

Niestety, stare seriale mają to do siebie, że się niekiedy po prostu starzeją i te powroty do czasów dzieciństwa nie są dokładnie takie, jakimi byśmy je chcieli, ale Robin z Sherwood na pewno nadal radzi sobie przywozicie i nawet w dwóch momentach przywraca jakaś dawkę emocji sprzed lat - w podwójnym odcinku o Mieczach Waylanda - materializujący się Lucyfer do tej pory potrafi przestraszyć oraz samo intro serialu - z mistycznym i chyba nieco tandetnym Clannad. Zostaje jeszcze teledysk, poszerzona wersja czołówki i tu nie może umknąć uwadze gość w okularach przeciwsłonecznych - moja ulubiona postać w tym klipie i odzierająca nieco całość z niepotrzebnego może patosu. A naprawdę byłoby fajnie, gdyby takie okulary nosili tam wszyscy. Łącznie z Robinem.

Numer 131 - Q Lazarus "Goodbye Horses"

Lata 80' miały jednak fuksa. Weźmy moje pokolenie, urodzone w ich pierwszej połowie, które siłą rzeczy nie było w stanie być na bieżąco z wydawaną wtedy muzyką, co skutkowało masowym nadrabianiem zaległości w pewnych przypadkach pomoc nadchodziła ze strony samego show-biznesu.

Taka Q Lazzarus pewnie nie miałaby szans, "Goodbye Horses" wydane pierwotnie w 1998 mogło być jej łabędzim śpiewem jak i nostalgiczną klamrą spinającą końcówkę lat 80', gdyby nie wykorzystanie kompozycji w jednej z najbardziej - nie uciekajmy od wulgaryzmów, tam gdzie nadają słowom potrzebną moc - pojebanych scen w historii filmu - tańca Buffallo Billa z "Milczenia Owiec"

Zapewne 99% populacji obejrzało najpierw film, zanim poznało utwór, co - nie da się ukryć - miało prawdopodobnie nieco negatywny wpływ na odbiór kawałka. Nikt nie chce być kojarzony z perwersem, który chowa genitalia między nogami, a ujawniając się z sympatią do "Goodbye Horses" istniało spore ryzyko odkrycia kontekstu przez naszego rozmówcę i co za tym idzie - choć pewnie jedynie w skrajnych przypadkach - skazanie na towarzyską banicję. Nikt nie chce się kojarzyć z perwersami.

Piosenkę starał się odczarować Kevin Smith w "Sprzedawcach 2", gdzie Jason Mewes parodiował Buffallo Billa i pewnie pozwoliło to podejść do "Goodbye Horses" na nieco większym luzie, ale mówimy tu pewnie o statusie - co najwyżej - śmiesznego mp3. Piosenki, której nadal nikt nie potraktuje całkiem serio.

I tu największa szkoda, bo Q Lazzarus - niewolna od wad - nagrała chyba jeden z najbardziej nostalgicznych hymnów lat 80', z tych trącących po latach już niezłą myszką (albo nawet ich całym miotem), ale całkiem nieźle świadczącym o tamtych czasach. Albo o naszym wyobrażeniu o nich. W końcu w roku wydania "Żegnajcie Koniki" miałem zaledwie 7 lat, więc co ja tam mogę wiedzieć.



Numer 132 - Porcupine Tree "Voyage 34 (Part 1,2,3,4)"

Rano, budzę się z reguły przed siódmą i zanim wygrzebię się do pracy ewentualnie pozwalam sobie na parę minut z jakimś radiem internetowym, przeważnie mało pamiętam, co tam grali. W drodze do pracy, która zajmuje mi około 10 minut, jeśli naprawdę baaaardzo wolno jadę i tyle samo, jeśli wyjątkowo szybko idę, zdążę przesłuchać ze dwa utwory i to nie są specjalnie rozbudowane kompozycje.

W pracy muzycznie cicho i głucho - stukanie klawiszy, pobrzękiwanie telefonu (niespecjalnie wyróżniająca się melodyjka), grzmienie eskalacji, szuranie raportów, siorbanie kawy - proza korporacyjnego życia. Gdzieś w oddali leci Pitbull, to jakaś niesubordynowana koleżanka puszcza w eter biurowego open space dźwięki, które znieść ciężko nawet wytrwałym i doświadczonym managerom wyższych szczebli. Pytam znajomej z biura w Polsce, co tam u niej i czy ma coś ciekawego, a u niej też posucha, masa maili, z których próbuje się odgrzebać i ogólnie muzyka to temat bardzo odległy między 8:00-17:00, jeśli nie dłużej.

W domu czeka już rozentuzjazmowana dziewiętnastomiesięczna córeczka, która szczególnie upodobała sobie uskutecznianie różnych naprawdę zadziwiających figur tanecznych do piosenki "Tu Cafe" niejakiej Nohy, ja cierpię katusze, próbuję zdzierżyć ten wokal, ale cóż począć, że własne dziecko łase na te dźwięki jak stonka na łęcinę.

Zbliża się noc i jakkolwiek dawno już nie zasypiałem z słuchawkami na uszach (ponoć też niezdrowo), robię sobie wyjątek i puszczam coś, czego nie słuchałem już od bardzo, bardzo dawna.


piątek, 16 listopada 2012

Przerywnik weekendowy - Taylor Swift "We Are Never Ever Getting Back Together"

“Beyonce, I’m really happy for you. I’ll let you finish, but Taylor had one of the best videos of all time! One of the best videos of all time!”

Amerykańska gwiazda muzyki pop-country postanawia zostać amerykańską Ewą Farną, tyle, że nie jeżdżącą po pijaku i po udanym liftingu odsysającym nieco countrowy tłuszcz z popowego ciała wypuszcza klip, w którym z tak trudnym tematem jak zerwanie z chłopakiem radzi sobie na wyjątkowym luzie i z dużą dozą pozytywnych wibracji. Historia stara jak świat, ale za obejrzeniem tego wideo przemawia zdecydowanie:

A. Bujająca kobieta-wiewiórka (tak od 45 sekundy)
B. 1 minuta 55 sekunda - kobieta wiewiórka w tle skandująca "yeah"

Jeśli to kogoś nie przekonało to polecam przeskoczyć do 2 minuty i 36 sekundy i dać się ponieść urokowi kobiety-wiewiórki uprawiającej wiewiórcze pogo na kanapie.


niedziela, 11 listopada 2012

Numer 133 - Pink Floyd "Goodbye Blue Sky"

Do wcale niemałej plejady rzeczy, które w okresie dziecięcym nieco mnie przerażały zaliczał się - i nawet zajmował miejsce w czołówce - pewien drewniany zegar półkowy stojącym w centralnym miejscu w pokoju gościnnym u wujka mojej babci. Nie było siły, za każdym razem, gdy tam nocowaliśmy zegar musiał być chowany na strychu, a i tak przez ściany słyszałem głuche odgłosy jego bicia i nie mogłem spać, a nawet gdy już zasypiałem, nie spałem bynajmniej spokojnie. Porównywalne z tamtym zegarem koszmary wywoływał tylko Pink Floyd.

Chodzi oczywiście o The Wall - możliwie, że najbardziej ponury ze wszystkich albumów zespołu i towarzyszący mu film. Rzecz jasna, jako dziecku nie wolno mi było oglądać tego oficjalnie (system zakazów obejmował też Freddyego Krugera i parę innych filmów), ale traf chciał, że coś tam uszczknąłem przypadkiem, gdy tata oglądał "The Wall" z kolegą.

Zapamiętałem dwie sceny - tę z nauczycielem, gdy temu żona karze zjeść chrząstkę, i nieco późniejszą, animowaną, z latającym ptakiem wyrywającym ziemię z krwią, latającymi krzyżami i trupami żołnierzy. I właśnie ta druga zafundowała mi parę bezsennych nocy, jednocześnie skutecznie zasiewając strach przed potencjalnie mocno traumatycznym odsłuchem samego albumu. "The Wall" omijałem z daleka.

W naturze człowieka może i nie zawsze leży dzielne mierzenie się z własnymi strachami, ale w końcu ten moment przełamania nastąpił - może to zaciekawienie przeważyło? - i podobnie jak w końcu zacząłem oglądać "Thrillera" Michaela Jacksona, przed którym swego czasu uciekałem do kuchni, ilekroć pojawiał się w telewizji, stawiłem czoła i "Goodbye Blue Sky", który od tamtego momentu stał się już nie tyle przerażający, co przerażająco smutny.

Natomiast tamtego starego zegara unikam do dziś.


niedziela, 28 października 2012

Numer 134 - Sheryl Crow "On The Outside"

Nawet jeśli cała idea ścieżek dźwiękowych do filmu zawierających piosenki niby nim inspirowane, acz z rzadka występujące w danym obrazie jest mocno naciągana, to nie da się ukryć, że dawało się tam utrafiać prawdziwe perełki. Kiedyś miało to jednak swoją cenę.

W pre-internetowych czasach nie było zmiłuj, chciałeś mieć jeden kawałek, płaciłeś za cały album. Tym oto sposobem w 1997 roku stałem się uboższy o 49.90zł kupując soundtrack do "Krzyku 2", tylko po to by uzupełnić zgromadzoną dyskografię Everclear o utwór "Swing". Na podobnych zasadach kupiłem soundtrack do "Permanent Midnight" - filmu, którego do dziś nie oglądałem, ale który dał światu jedną z najlepszych kompozycji Arta Alexakisa.

"Songs in the key of X" nabyłem tylko i wyłącznie w wyniku fascynacji serialem Archiwum X, więc nie była to stricte muzycznie umotywowana transakcja. I oczywiście, w pierwszych paru dniach odsłuchów rzadko wychodziłem poza indeks numer 1 - klasyczny motyw z serialu. Potem jednak posłuchałem dalej i natrafiłem na Sheryl Crow. I okazało się, że "On the Outside" jest nie tylko ciekawe, ale autentycznie pasuje do otoczki serialu, nie sprawia wrażenia wyrwanego z kontekstu, co mogłoby mieć miejsce, gdyby trafił tu taki "All I Wanna Do", o późniejszym "Soak Up the Sun" nie wspominając. To był chyba jeden jedyny raz, kiedy Crow mnie zaciekawiła.

Lata mijały, kaseta się zdarła, producenci serialu zdołali zgorszyć publikę redukując rolę Muldera i wrzucając nijakiego agenta Doggeta oraz fundując im bezsensowne zakończenie w sezonie 9. Sentyment pozostał, kupiłem więc na allegro ten sam soundtrack w wersji cd, mimo, że w wersji mp3 był już od dawna dostępny i urządziłem maraton paru pierwszych sezonów, celowo pomijając odcinki o spiskach rządowych i obcych, których nigdy nie byłem fanem. Bo o ile serialowa teoria o UFO nadal wydaje mi się nieco naiwna, to od czasu odcinka o człowieku-potworze z kanałów, stałem się nieco ostrożniejszy przy korzystaniu z publicznych toalet.





.

poniedziałek, 22 października 2012

Numer 135 - ...Trail Of Dead "Worlds Apart"

Moja żona - jak chyba każda kobieta - w czasie ciąży miała smaki, miałem więc smaki i ja, co skończyło się dla mnie na +10 do pulchności i teraz nie tylko mógłbym podkładać głosy niedźwiedzi w bajkach, ale nawet je grać. Mea pulpa. A to tylko mały kamyczek do ogródka z tak zwanym weltszmercem.

Weltszmerc to stan niby pokrewny różnym depresjom. Łapiesz go właściwie bez większego powodu i nie do końca ma to jakieś sensowne podstawy. Właściwie nie ma żadnych, życie jest w końcu fajne, a wiele osób ma gorzej i nie narzeka jak ty. Ale de facto nie chodzi o przyczyny stricte materialne, a duchowe - starzy znajomi się oddalają (w sensie dosłownym, emigracja robi swoje), twoja znajomość języka jest nadal gorsza niż tubylca i co bardziej gorsza - gorsza pozostanie. Zapomniałeś odmrozić kurczaka i teraz masz zamiast obiadu kostkę lodu, która zalewana ciepłą wodą próbuje odtajać i wkurwia cię myśl, że parę miesięcy temu twój kumpel nie przyszedł na twój kawalerski. I powiedziałbyś mu "hey, fuck you, man", ale nie odbiera telefonu. Nadal nie zrozumiała(e)ś idei weltszmercu? To nic innego jak wszystkie poniedziałki każdego tygodnia, każdego roku twojego życia zebrane w jedno i uderzające z całą mocą swojej poniedziałkowej beznadziejności.

Świat się kończy, a tobie pozostaje słuchanie tylko gorzkiej do cna muzyki i zrobienie sobie herbaty z konfiturami. Ale luz, wiesz już, że nie tylko Obama ma słabsze dni. A poza tym, jutro jest wtorek.


niedziela, 7 października 2012

Numer 136 - TV on the Radio "Dreams"

2004 to zaledwie 8 lat różnicy od obecnego roku, ale w sferze odbioru muzyki mówimy już o epoce dinozaurowej. W pamiętnym roku 2004 nadal mozolnie przegrywałem muzykę (także z mp3) na kasety i dawało to mi niekłamaną satysfakcję oraz wymagało pewnej dyscypliny.

Stworzenie sensownej składanki na podróż (a nie wyobrażałem sobie podróżowania bez muzyki) zajmowało dokładnie tyle czasu, ile miała ona trwać, a każdy błąd kosztował powtarzanie nagrywania od początku utworu, było jak z saperem, mogłeś pomylić się tylko raz. Miałem już jakiś przenośny odtwarzacz cd, ale każdy kto miał z nimi styczność wiedział jak potrafiły reagować na wstrząsy. Były rzecz jasna te systemy antywstrząsowe, ale mówimy tu o polskich drogach. One potrafiły poradzić sobie z każdym systemem. Kasetowe odtwarzacze były drogoodporne.

Pisałem już kiedyś o satysfakcji z odgrzebywania starych składanek, czy to cd czy kasetowych. Tych kasetowych nie mam już praktycznie na czym odtwarzać - będę musiał chyba zaopatrzyć się w coś na allegro. Z mp3 jest niby o wiele lepiej - miałem Ipoda (uprał się), mam kolejny odtwarzacz Sony i smartfona, ale jakoś nie wyobrażam sobie bym za kolejne 8 lat odczuł podobną radość ze znalezienia starej mp3, jak z wyszperania starej kasety. Muzyka to jednak byt bardziej wirtualny niż rzeczywisty i czy braku fizycznego nośnika będzie komuś kiedyś żal? Mnie chyba tak.

"Dreams" Tv On The Radio to fragment jednej z ostatnich takich kasetowych składanek. Nagranej jako podkład do podróży autokarem do Hannoveru, notabene, to była chyba jedna z moich ostatnich autobusowych wypraw długodystansowych, potem ten środek komunikacji został zastąpiony przez samoloty i pociągi. Minorowe "Dreams" zamknęło mimowolnie jakiś etap. All your dreams are over now? W kwestii nagrywania kasetowych składanek chyba tak.