wtorek, 9 kwietnia 2013

Numer 119 - Cocteau Twins "Crushed"

To był czwarty. Odtwarzacz mp3. Bo innych urządzeń audio/foto/video nie liczę. A drugi zostawiony w samolocie. Najbezpieczniejsze są loty zabukowane do ostatniego miejsca. Wtedy nie mam wyjścia i wkładam wszystko od razu do podręcznej torby. To był dla odmiany bardzo luźny lot, i ten właśnie ten Sony Walkman leżał sobie spokojnie na wolnym siedzeniu obok mnie, a wychodząc zabrałem wszystko poza nim. Proza życia? Niby tak, ale chcielibyście zobaczyć minę mojej żony, gdy na pokładzie zapomniałem jej Nikona, akurat gdy lecieliśmy w naszą podróż poślubną. Na szczęście tamta historia dobrze się skończyła (pani z biura Lost&Found na Okęciu, pozdrawiam!).

No więc, straciłem mp3 playera, a ostatnim medium na jakim mam ochotę słuchać muzyki jest smartfon, w tym względzie jestem uparty i lubię mieć urządzenie pod kątem danej funkcji bardziej sprecyzowane. Podobnie nie robię zdjęć (albo robię je rzadko) telefonami. Pewnie i tak jestem trochę hipokrytą, bo przecież surfuje w necie i gram w Minecrafta PE na IPhonie. No, ale trudno, wyboru nie było - przemogłem się, zainstalowałem Spotify i nawet stworzyłem sobie playlistę offline na wszelki wypadek. Świadomie zrezygnowałem z przerzucania mp3 przez ITunes, bo ilekroć muszę to robić to przysłowiowy ch#j mnie strzela. Pod tym względem Sony bije Apple'a na głowę.

Żal mi tego małego, czarnego Sony Walkmana, ale myślę sobie, że może przysłuży się to komuś, odwiedzie od słuchania Davida Guetty, albo nawróci z przeświadczenia, że Stachursky ma gówniane piosenki (żartowałem... akurat Stachurskiego nie przerzuciłem sobie tego dnia na mp3 playera). Znalazca, uczciwy czy nie, gdy tylko nacisnie play, w pierwszej kolejności usłyszy prawdopodobnie właśnie ten kawałek.


niedziela, 7 kwietnia 2013

Przerywnik weekendowy - Spotify

Udało mi się zebrać większość opisywanych utworów w spotify'owej playliście. Jeśli macie ochotę, klikajcie i słuchajcie. Będę też aktualizował na bieżąco.

Nowy wpis za jakiś czas, teraz powoli szykuję się do zasłużonego urlopu.
Playlista A Guide To My Music na Spotify

środa, 20 marca 2013

Numer 120 - Lady Pank "John Belushi"

Rzut oka na tracklisty albumów koncertowych czy bootlegów Lady Pank nie pozostawia złudzeń, będąc fanem znasz srylion wersji "Mniej niż zero" i podobną liczbę "Zawsze Tam Gdzie Ty" czy "Marchewkowego Pola". Ciągle to samo, wałkowane od lat, ale czy można ich winić - do znudzenia powtarzana prawda o tym, że najbardziej lubimy piosenki, które już znamy, znajduje tu swoje kolejne potwierdzenie.

W kategorii popularności "John Belushi" to piąta liga, ale też mniej typowy z ladypankowych kawałków - refren ograniczony do stadionowego zaśpiewu "fałszywy świat", pozwala przenieść ciężar na naprawdę wyśmienitą zwrotkę otoczoną przez powstrzymujące się przed eksplozją - do której i tak ostatecznie dochodzi - spogłosowane gitary. I gdyby całość nie kończyła się najbardziej tandetnym chwytem w dziejach muzyki - wyciszeniem - to byłby to pewnie mój ulubiony numer Lady Pank. Nie trzeba być Einsteinem, żeby odgadnąć, że traktuje on o Johnie Belushim, jego życiu i śmierci - momentami w nieco przeszarżowany sposób - to pretensjonalne nieco "umrzeć, żeby żyć". Kto wie, czy tekst w ogóle by powstał, gdyby Jan Borysewicz nie pokazał Borysewicza Juniora na koncercie z okazji Dnia Dziecka, wskutek czego na zespół wypiął się naczelny tekściarz zespołu - Mogielnicki, a teksty na album "Tacy Sami" powstały przy udziale tuzów ówczesnej sceny rockowej - Grzegorza Ciechowskiego czy we wspomnianym "Johnie Belushim" - Zbigniewa Hołdysa, wtedy jeszcze nie samozwańczego guru.

Żal się trochę robi obserwując zblazowanie współczesnego wcielenia Lady Pank, koszmarne piosenki w stylu "Stacji Warszawa", dawno nieaktualny idealizm i pradawną świeżość. I niby wszystko się może zdarzyć, ale nie róbmy sobie złudzeń: stare marchewkowe pole zaorano, postawiono galerię handlową i jedyną szansą jest odkrycie sposobu na podróż w czasie. W tym wypadku jakieś 25 lat wstecz.


czwartek, 14 marca 2013

Numer 121 - Mietek Szcześniak "Kacze Opowieści"

Od ostatniego posta moja córka opanowała kilkanaście nowych słów, w tym "chrupka" i "bamam", co odpowiednio oznacza chrupiący chleb Wasa (ale taki cienki, z solą i rozmarynem) i banana. Ja zmagałem się z przeciwnościami losu, ale być albo nie być, tu trzeba przeżyć. Rozmawiałem jakoś ze znajomą i wspomniała, że jej facet leżał w szpitalu MSWiA i widział na korytarzu Mietka Szczęśniaka, w futrze z czegoś tam i tłustych włosach, czekającego na windę. Nie jestem specjalnie zaznajomiony z twórczością Mietka, tudzież Miecza, ktoś tam przebąknął o "Dumce na Dwa Serca", ale to było naprawdę dawno, a ja widziałem "Ogniem i Mieczem" tylko dlatego, że mieliśmy obowiązkowe wyjście w ramach zajęć szkolnych. Swoją drogą, kiedyś nas zabrali na Jurassic Park - szkoła naprawdę nie była taka zła w końcówce lat 90'. Byłym ignorantem twierdząc, że "Kacze Opowieści" to najlepsze co Miecz zaśpiewał, ale jeśli traktujemy "Dumkę..." jako odniesienie do całej jego twórczości (co oczywiście nie może mieć miejsca, bo byłbym nadal ignorantem) to "Kacze Opowieści" to zaprawdę jej highlight. Pomijając zgrabnie przetłumaczony przez Łobodzińskiego tekst, Miecz leci po piosence z takim luzem i przekonaniem, że kryją się wszystkie czołówki dobranocek z lat, które pamiętam jako dziecko. "Kaczki, u u!" podśpiewywałem ostatnio o 6 rano szykując się do pracy i chyba trochę przestraszyłem (a na pewno wkurzyłem) żonę, bo obudziłem też nasze dziecko. Nie kryjmy się przed prawdą - ta piosenka to Indiana Jones piosenek dla dzieci - żadne tam lamerskie kołysanki czy piszczenie Pony czy gównianych Czarodziejek Winx. Czemu się więc dziwić mnie i mnie podobnym trzydziestolatkom, że nadal celebrujemy nostalgię za tamtymi latami? Na miejscu chłopaka znajomej, gdybym spotkał Miecza w tamtym szpitalu, bez wahania podszedłbym, objął i powiedział "dziękuję, mój Sokole". Plus zasadził małego kuksańca za "Dumkę na Dwa Serca".




czwartek, 28 lutego 2013

Numer 122 - Lali Puna "Small Things"

Jeden z polskich wideoklipów. Cieszmy się z małych rzeczy - śpiewa ubrana w odstrzeloną fioletową suknię wokalistka na tle wypasionego pałacu, do którego chwilę wcześniej podjechała swoimi kabrioletem audi. Chcąc być nieco bliżej swojego szlachetnego przesłania musiałaby śpiewać obok kosza na promocję w Biedronce, w którym znalazła parówki berlinki za 50% ceny z datą świeżości upływającą za dwa dni. Ale kto by jej wtedy słuchał. "Małe rzeczy" Sylwii Grzeszczak, bo tak ma na imię wspomniana wokalistka, przypomniały mi o "Małych Rzeczach" Lali Puny. Śpiewając o rozpadzie związku Lali Puna sięgają po skromne środki wyrazu prezentując legendarny niemiecki dystans. Tekst wyśpiewany prawie beznamiętnym głosem Valerie Trebeljahr zamyka się zaledwie w kilku zdaniach. W efekcie końcowym osiągają jednak ładunek emocjonalny, który rozrywa Grzeszczak na strzępy. I gdy tak leży zaszokowana na środku rozpieprzonego w drobny mak pałacu i przez pozbawione szyb resztki okien dostrzega swoje ukochane płonące właśnie audi, robi mi się jej żal i oddaję jej rację. Cieszmy się z małych rzeczy. Takich jak te, kiedy wczoraj podeszła do mnie moja mała córeczka i pokazując na kuchnię powiedziała nowe słowo. To słowo brzmiało "szinka".





niedziela, 17 lutego 2013

Numer 123 - Summer Camp "Better Off Without You"

Walentynki minęły, a co za tym idzie słodziutkie pluszowe misie dostają bezceremonialnie metkę "50% taniej" na dupsko i trafiają do kosza stojącego gdzieś przy wejściu do marketu. Opadają romantyczne nastroje, tradycyjne radio chyba już tak nie męczy "Every Breath You Take" czy innych szlagierów, bez których Święto Zakochanych nie może się obejść, tak jak Święta Bożego Narodzenia już nigdy nie będą mogły istnieć bez "Kevina Samego W Domu".

Rozwój internetu wzmocnił stanowczo głos ludzi, którym z Walentynkami nie po drodze. Stąd na Facebooku, obok dzielenia się cytatami z Coehlo, objawia się niemało antywalentynkowych nastrojów czy to w postaci klipów tak kiczowatych w swoim romantyzmie, że aż śmiesznych - wrzucanych dla tak zwanej beki albo piosenek niby bardziej serio, w poetyce "love stinks", albo tych głębokich starających się zracjonalizować ten stan, kiedy siedzimy sami w domu grając w Dead Space 3, kiedy nasz kolega siedzi na randce z koleżanką, która nam wpadła w oko. On/ona odszedł/odeszła, sztylet przebija serce, mrok ogarnia nasz pokój - to już najgłębszy level antywalentykowości - sięgamy po grube działa i wrzucamy na ścianę Nine Inch Nails. Dodatkowo zdjęcie podrasowane instagramem, na którym pijemy sok porzeczkowy z kieliszka do wina, udając, że to krew. I kto wie, czy antywalentynkowy biznes nie zaczynie wkrótce przynosić większych profitów niż mityczne pluszowe misie.

Mój tegoroczny 14. lutego obejmował kwiatki i romantyczną kolację (plus gumowa kaczka dla córki - była zachwycona), ale potem temat jakoś tak zszedł na nasze licealne lata i powspominaliśmy z żoną te młodzieńcze dramaty, o których dzisiaj myśli się ze sympatycznym sentymentem. I jeśli istnieje piosenka, która mogłaby oddać hołd tamtym czasom, ale na luzie, nie wrzucając przy tym tematu nieszczęśliwej miłości w jakieś strasznie ponure obszary, to "Better Off Without You" nadaje się do tego znakomicie.




niedziela, 10 lutego 2013

Numer 124 - Team Sleep "Appollonia"

Nie ma co się pastwić nad new metalem, który obecnie jest gatunkiem prawdopodobnie najbardziej passe we wszechświecie i eurodance nie przynosi tyle obciachu, co zainteresowanie nową płytą Korn chociażby. Nie mówiąc już o rozpaczliwych próbach powrótu na scenę w wykonaniu Marylin Mansona, z którego tekstów na koncertach sprzed lat ("and all the children say, we hate love, we love hate") śmieje się dziś każdy, a cd "Mechanical Animals" leży schowane głęboko w szufladzie z bielizną. Ogólny wniosek jest taki, że niewielu ówczesnym bohaterom alternatywnych list przebojów udaje się dziś zachować twarz.

Można by się wykłócać, że ciała nie dali Deftones, którzy od "Adrenaline" z 1995, aż po dzień dzisiejszy nie splamili honoru słabą płytą. Może i dlatego, że przepis na granie mieli nieco inny niż koledzy z branży: ciężkie (ale nie za ciężkie, to nadal mainstream) postgrunge'owe brzmienie połączyli z kawałkami cure'owskiej melancholii i wymieszali w nowofalowym sosie, rozgotowując nieco całość przeciągłymi wokalami Chino Moreno, ale nie odbierając jednocześnie smaku muzyce. Potrafili znaleźć swoją niszę i konsekwentnie, acz bez rewolucji kontynuować swoją muzyczną przygodę. Za to im chwała.

Team Sleep łączy z Deftones osoba Chino i choć to niby nieco inna bajka, od macierzystego zespołu wokalisty różni ich zasadniczo tylko brak tych postgrungeowych gitar, bo minorowe brzmienie, choć wyrażone w elektronice, pozostało. A "Appollonia" to dla mnie taka ścieżka dźwiękowa Twin Peaks dwudziestegoktóregośtam wieku: owca-karzeł naprowadza w snach androida agenta Coopera na ślad prawdopodobnego zleceniodawcy zabójstwa Laury Palmer - Ricka Deckarda. Wszystkiemu jednak koniec końców jest winna sowa. Syntetyczna.


(od autora: powyższy tekst w nieco innej wersji ukazał się w lipcu 2010 na musicspot.pl, większość moich publikacji z tamtego okresu ulegnie zapomnieniu, tą jedną zdecydowałem się przerzucić na tego bloga, z lenistwa nie napisałem nic nowego o "Appolloni", którą oczywiście nadal bardzo lubię)

czwartek, 7 lutego 2013

Numer 125 - Cardigans "Erase/Rewind"

Erase/Rewind miałem dziś w praktyce - najpierw usunąłem 7 kopii roboczych postów. Dawno nie używałem tak brzydkich słów, jak w momencie, gdy zdałem sobie sprawę, że to nie były kopie robocze. Potem nerwy opadły, a ja zabrałem się do cofania moich błędów. Koniec końców przywróciłem wszystkie siedem, jedynie numeracja trochę się zaburzyła i wszystkie są datowane na luty. A chwilę później przypomniałem sobie o tej piosence Cardigans. Dosłownie, z życia wzięte. A dłuższy post już wkrótce.


Numer 126 - Cyndi Lauper "Time After Time"

"Jeszcze jedna piosenka, do roboty Lauper" miał ponoć zakrzyknąć producent debiutanckiego albumu wokalistki i tym samym przyczynił się do powstania jednego z największych przebojów wokalistki, zarazem jednej z najbardziej ckliwych ballad lat '80. I mówimy to o naprawdę szczególnym rodzaju wrażliwości: ciężko jednoznacznie stwierdzić czy i ewentualnie gdzie "Time After Time" przekracza granice kiczu, czy ucieka się do tendencyjnych środków wyrazu korzystając z tradycji wszystkich pościelów wszechświat czy może antycypuje teen pop, przy którym nasze koleżanki z klasy płakały ukradkiem patrząc na smagane deszczem szyby, ściskając w ręku wydartą kartkę z Bravo z nieprzychylnym dla nich miłosnym quizem. Sięgnięto tu w końcu po zabójcze skuteczne dla utrzymanych w średnim tempie ballad motywy: spogłosowaną gitarę, cykające hit haty, miarowe, mocno akcentowane perkusyjne rim shoty. Pozostaje jeszcze kwestia autentyczności, a tej - jak głosi legenda - nie brakuje: łza w końcowych ujęciach klipu była prawdziwa. I - jeśli ktoś jeszcze nie dostrzegł - poruszamy się w obszarach miłości nieszczęśliwej, być może klasyka gatunku, bez którego taki Stachursky z pewnością nie byłby taki sam.


Numer 127 - Dead Can Dance "Fortune Presents Gifts not According to the Book"

W czasie wizyty u kuzynki A. wynikła malutka dyskusja, spowodowana moim niepochlebnym komentarzem ("matko, co za chu*owy kawałek") na temat jakieś piosenki na VIVIe. Na skutek tegoż komentarza jakoś tak wyszło, że kazano mi podać przykład muzyki ambitnej i już miałem Dead Can Dance z ich "Within The Realm Of Dying Sun" na końcu języka, gdy w porę przypomniałem sobie z czym mi się naprawdę kojarzy.
Tu cofamy się o dobrych paręnaście lat wstecz, gdy wybrałem się na Sylwestra do Krakowa z kumplami z liceum. Miało być fajnie, a wylądowaliśmy na imprezie u jakiegoś kolesia z przetłuszczonymi włosami i jego kumplami - całą noc grali w szachy, gadali o RPG, pili piwo i słuchali "Within The Realm..." właśnie. Więc jeśli ktoś wyobrażał sobie przeciętnego fana Dead Can Dance jako, dajmy na to, schludnego inteligenta-romantyka z magiczną iskrą w oczach, rzucającego cytatami z Prousta i szukającego straconego czasu, to mógł się srogo rozczarować. Zwłaszcza kobiety. Ci goście miotali co najwyżej tekstami z Sapkowskiego, a Wiedźmin naprawdę od zawsze mało mnie bawił. Dusiliśmy się więc o oparach mistycyzmu, czas leciał, minęła dwunasta, niesmak pozostał. Kontekst potrafi obrzydzić nawet najlepszy album.

Od tamtej nocy niespecjalnie często wracałem do Dead Can Dance, ale całkiem niedawno przypomniałem sobie o "Fortune Presents Gifts not According to the Book", a to na mój gust jedna z najbardziej bezpretensjonalnych i na całe szczęście nieprzesadnie ambitnych kompozycji duetu, niosąca jakże sensowne i uniwersalne, sięgające baroku przesłanie, podchwycone również w nieco innej formie przez Rolling Stonesów - los nie zawsze daje ci to, czego od niego oczekujesz. W jakimś sensie skłania mnie to do zrewidowania podglądów odnośnie tamtego sylwestra.