piątek, 17 lutego 2012

Numer 151 - Junica feat. Pip Brown "Living In My House"

Hook - wiadomo, taki bardzo subiektywnie wyselekcjonowany element utworu, który najbardziej przykuwa uwagę, wybija się na tle pozostałych elementów kompozycji. W skrajnych przypadkach wywołuje dreszcze i gęsią skórkę. W najskrajniejszych ratuje najbardziej gówniane utwory z opresji. "Living In My House" nie jest bynajmniej gówniany, ma to banalne, ale fajne, oparte na raptem dwóch dźwiękach rozmyte klawiszowe plumkanie w tle, przyzwoity, choć trochę toporny refren, dynamiczną solówę w mostku. Ogólnie wszystko buja, ale to nie tłumaczy dlaczego od dwóch dni słucham tego kawałka praktycznie bez przerwy, repeaty odliczając w dziesiątkach odtworzeń. Moja dziewczyna pewnie by rzuciła, że to przez to, że bez szemrania kupie każdy szit, który przypomina mi cudowne lata osiemdziesiąte ,których ona tak szczerze nie znosi. Ale ja wiem, jaka jest prawda. Jeśli hook to wisienka na torcie, to w tym przypadku tort mi jest zbędny i jem samą wisienkę. Wisienkę w postaci pojedynczych wokalnych wejść Pip Brown, których prawdopodobnie będę słuchał tak długo, aż ogłuchnę, albo prądu zabraknie.



piątek, 10 lutego 2012

Numer 152 - The Connells "74-75"

Technologia rozleniwia. Klik w ikonę na pulpicie, włącza się Spotify. W wyszukiwarce wpisuję nazwę wykonawcy, no i po chwili słucham wybranej piosenki. Proces zakończony w kilka sekund. Kiedyś dotarcie do muzyki kosztowało nieco więcej zachodu.

Z tym Zachodem - to były pewnie ciekawe czasy, ale za mały byłem, żeby szmuglować winyle z drugiej strony żelaznej kurtyny. Pierwsze poważne łowy muzyczne zaczęły się w chwili, gdy odkryłem, do czego służy radio. Dziś zasłyszany gdzieś fragment tekstu piosenki wystarczy wklepać w Google i już mamy odpowiedź. Kiedyś trzeba było czekać godzinami. Albo i dłużej. No i oczywiście Trójkowa Lista Przebojów. Klasyk mawiał, że kto za młodu nie był fanem Trójki, ten na starość na pewno będzie sukinsynem. Więc słuchałem i nagrywałem. Aż tu nagle zaczęły pojawiać się płyty cd.

Jedna z pierwszych, którą kupiłem kosztowała 59 złotych, co na tamte czasy i na tamte moje uczniowskie, niezasobne kieszenie, było kwotą niebanalną. Od tamtej płyty zresztą zaczęła się przygoda z moim zespołem wszechczasów. Postawiłem sobie za punkt honoru skompletować ich dyskografię i Bóg jeden wie, ile się namęczyłem walcząc z nowopowstałym w okolicy Media Marktem, by za kosmiczne pieniądze ściągnąć debiut zespołu ze Stanów. Potem, powoli, zabrało mi to kilka dobrych lat, zdobyłem całą resztę. Przepaść między tamtymi, a dzisiejszymi czasami niech zobrazuje fakt, że ostatni ich album miałem na dysku w około 30 sekund, ściągnięty z ITunes. To zresztą truizm - wszyscy wiemy, jak to działa.

Łatwiej o muzykę zaczęło być, gdy przyszły nagrywarki i - początkowo dla wybrańców - internet. Kolega z klasy miał to szczęście, że miał dostęp do obu tych narzędzi, wskutek czego mógł pozwolić sobie na prowadzenie małego biznesu, piracąc płyty i sprzedając je w cenie 25 złotych sztuka. Kiedyś dostałem od niego jedną w prezencie - kilkanaście mp3, pierwszych mp3, jakie miałem odsłuchać na moim komputerze.

Nie muszę nawet sięgać po tę płytę, zachomikowaną gdzieś w kartonowym pudle z pamiątkami z przeszłości, żeby przypomnieć sobie co tam na niej było. Jedyne czego dziś mi potrzeba, to kilka sekund i Spotify.



poniedziałek, 30 stycznia 2012

Numer 153 - Guided By Voices "Chasing Heather Crazy"

Dobrego muzyka poznaje się nie po tym, jak kończy, ale jak zaczyna. W czasach, gdy miliony dźwięków walczą o uwagę słuchacza, ta ludowa mądrość, sprawdza się jak nigdy wcześniej.

Długość ma znaczenie. Zwłaszcza pierwsze kilkadziesiąt sekund, które potrafi zdecydować, czy nie przeskoczymy kawałka, nie zmienimy stacji czy nie klikniemy w inny link na youtube. Fajny motyw początkowy pomaga naszą uwagę utrzymać, a na ludzi przepełnionych nostalgią za minionymi latami, nic nie działa lepiej niż dobra, gitarowa palcówka.

Tych palcówek w historii muzyki było trochę. Czasami ocierały się o wyjątkowy banał - "Chasing Cars" Snow Patrol to melodia tak dziecinnie prosta, że z pamięci zagrałbym ją nawet ja, a mimo to pozwoliła zespołowi zdobyć szczyty list przebojów. "Nothing Else Matters" otwiera zwykłe szuranie po strunach, a kto na ten motyw nie poderwał mniej niż 5 dziewczyn, ręka w górę. Ale weźmy też takie "There She Goes". Nie bez powodu kowerowane tu i ówdzie. Parę sekund i sami śmigamy palcami po niewidocznym gryfie.

Ponoć wszystkie możliwe dźwięki zostały już zagrane, wstęp do "Chasing Heather Crazy" wybrzmiał więc być może już w setkach różnych wariantów. Nic nie szkodzi. Dobrego muzyka poznaje się po tym, jak zaczyna. Tego naprawdę dobrego, dopiero po tym, co z tym początkiem później zrobi.



środa, 25 stycznia 2012

Numer 154 - Dntel "Don't Get Your Hopes Up"

Nie wiem czy ktoś pokusiłby się o podciąganie Dntela pod kategorię miejskiego popu, ale - przynajmniej dla mnie - jeśli ta muzyka budzi jakieś skojarzenia, to właśnie te wokół aglomeracji miejskich oscylujące. W przeciągu ostatnich paru lat najwięcej przyszło mi mieć do czynienia z Zurychem, miasta nie jakiegoś tam znowu dużego, ale zdecydowanie bogatego w różne odcienie.

Od nieco snobistycznej, choć nie tak snobistycznej, jakby się chciało uważać Bahnhofstrasse, gdzie nieopodal salonu Tiffany'ego można zjeść kiełbasę z bułą z budki. Przez okolice politechniki, gdzie z ogromnego tarasu, zgodnie z obowiązującym prawem, całkowicie legalnie można sączyć powoli zawartość buteleczki Feldschloesschena i podziwiać widok na miasto. Po kontrowersyjną Langstrasse, która śpi w dzień, a budzi się wieczorem, by pełną życia cieszyć się nocą. Kilkadziesiąt kroków na zachód od dworca, po Limmatquai w stronę Bellevue i już jesteśmy przy jeziorze zuryskim, z migotającymi na horyzoncie płatami śniegu oblepiającymi szczyty i zbocza Alp. Wreszcie próbujące być majestatycznym, a jednak swojskie, stojące na granicy miasta i otaczającej go przyrody, wzgórze Uetliberg.

Natura, snobizm, langstrasse'owa bohema, pamiątki z białym krzyżem na czerwonym tle, studencki luz i bujające się nocą tu i ówdzie różowe (i nie tylko) hummery z imprezowiczami składają się na obraz miasta, do którego nie może odnosić się po prostu tylko jeden utwór. Ale do ścieżki dźwiękowej nocnych, z reguły poimprezowych przejażdżek tramwajem po opustoszałych już nieco ulicach, jakoś wyjątkowo pasuje mi właśnie ta melodia.



poniedziałek, 16 stycznia 2012

Numer 155 - Enter Shikari "Jonny Sniper"

Na dźwięk słowa "posthardcore", hardkorowym pursytom skacze pewnie tętno i zaczynają zgrzytać zęby. Nie dziwie im się. Pojęcie postharcore'u na przestrzeni lat rozrosło się do sporej wielkości garnka, w którym pływa sobie dosłownie wszystko. Tu jakiś jazz, tam krzyk idzie pod rękę z boysbandowym wokalem, tu rap, tam kor, natapirowany pudel(metal), jakieś rave'y, a potem zaraz jungle, dramendbasy, wobble, skrecze i glitche. Chór dziecięcy? Czemu nie. Podstawowy składnik pozostaje jednak ten sam - ma być ostro, czyli z przytupem. Enter Shikari, jak na prawdziwych posthardcore'owców trzymają się tej zasady i do owego rdzenia łaciną uliczną określanego jako "pierdolnięcie", dołączają czasem mniej, czasem bardziej trafnie, inne elementy pozagatunkowe. Efektem utwór określony przez NME jako najgorszy singel nagrany przez kogokolowiek, kiedykolwiek. Mnie tam się podoba. Ale ja jestem hardkorem. Post.



niedziela, 8 stycznia 2012

Numer 156 - Crematory "For Love"

Po raz pierwszy przyatakował mnie na Facebooku. "Znacie to?" napisała znajoma, a ja olałem i nie dałem "ilike", choć lubię znajomą. Przez chwilę była cisza. Ale potem sukinkot się uwziął. Gotye.

Idea dzielenia i postowania jego kawałka zarażała coraz to większą liczbę osób. Facebookowy news feed zalewał się od linków do youtube i megapochlebnych komentarzy. W końcu przestało być wiadomo, kto rozpoczął histerię. Kolejne share'y z lakonicznymi dopiskami "świetne, kradnę!" duplikowały się w zastraszającym tempie, a Facebook zaczynał pęcznieć z dumy głośno oznajmiając "shared srylion times".

Minęły dwa tygodnie, pojechałem w delegację. Zapomniałem o wydarzeniach z przeszłości. No i wieczór nadszedł, włączam sobie spokojnie laptopa, odpalam facebooka i własnym oczom nie wierzę. Paczę i nie wierzę. Kolejne share'y już nie tylko oryginalnej wersji, ale teraz także i koweru. Zdenerwowany włączam radio, Eskę Rock, gdzie gra się tylko prawdziwego rocka. Leci Coma i myślę sobie, trudno, zawsze jakaś odmiana. Tyle, że tuż po wraca on.

Zamykam radio playera. Gaszę światło, zjeżdżam do recepcji. Recepcjonistka uśmiecha się do mnie, odwzajemniam uśmiech i nagle docierają do mnie dźwięki piosenki, której tak bardzo pragnę się pozbyć z rozkładu mojego dzisiejszego wieczoru. W pośpiechu opuszczam hotelowe lobby.

Dobra, myślę, piosenkę można zabić tylko inną piosenką. Sięgam więc myślami po nutę bliską zakamuflowanej opcji niemieckiej w mojej duszy, przaśny niemiecki goth metal, wstydliwie i nieudolnie skrywający swoje inklinacje ku - jakże by inaczej - naszemu polskiemu disco polo, ujawniające się nie tylko w ultramelodyjnym refrenie, ale i stylizacjach i jakże zacnym videoklipie przełamującym bariery między metalem a muzyką disco. Polak - Niemiec dwa bratanki. Powagę próbuje ratować nazwa grupy, ale uśmiech pojawia się na mojej twarzy, bo czy takich rzeczy można słuchać na serio? No, chyba tylko po pijaku. Jestem uratowany.

Nadal jednak trochę się boję, że jutro moja wola osłabnie i przymuszony presją otoczenia kliknę share.



czwartek, 22 grudnia 2011

Numer 157 - The Rapture "Sister Saviour"

Zwyczajowo pod koniec roku układa się podsumowania, ułożyłem więc i ja. Choć w tym roku przyszło mi to z wyjątkowym trudem.

Udało mi się wybrać dwanaście tracków, które zrobiły na mnie jako takie wrażenie. Najgorsze jest jednak to, że co do ich ponadczasowej wartości, jakoś trudno było mi się przekonać. No dobrze, nawet nie zahaczając o ponadczasowość mam poważne wątpliwości czy o 80% z nich będę pamiętał za rok. Bo ostatnie 12 miesięcy to nie był jakiś wyjątkowy czas pod względem muzycznym. Przynajmniej dla mnie.

Zawiedli moi ulubieńcy - nagrywając rzeczy słabe, lub wręcz nie nagrywając nic. Premiery roku, które starałem się śledzić powodowały nawet przyjemne doznania, ale nic, co by zostało na mnie dłużej niż kilka chwil po przesłuchaniu. Żadnej naprawdę zabójczej melodii, powodującego drżenie ciała motywu, eskapistycznych obietnic, sugestywnych dźwiękowych krajobrazów.

Może nie szukałem tam, gdzie potrzeba? Przekonam się weryfikując w święta listy hitów roku. Z góry mogę obstawiać, że terazrockowa lista mi nie podejdzie - bo na 99% będzie tam ostatnia płyta RHCP i Coma jako nadzieja na kolejny rok, a z nimi mnie nie po drodze. Pitchfork już nie utrafił, ich numer 1 - "Midnight City" M83 to miła kompozycja, ale daleko jej do singli z "Saturdays=Youth".

Ironią losu, w A.D. 2011 najbardziej zapamiętywalna okazała się Rebecca Black ze swoim "Friday". I to się raczej nie zmieni, chyba, że Stachursky nagle powali nas na łopatki czymś mocarnym w stylu "Jam Jest 444".

Ja tymczasem postanawiam oddać się grzebaniu w przeszłości, która potrafiła zafundować już niejedną gęsią skórkę. Cofnijmy się więc do listy przebojów roku 2003.Proszę Państwa, na miejscu czwartym The Rapture "Sister Saviour". Posłuchajmy.



niedziela, 18 grudnia 2011

Numer 158 - The Knife "Heartbeats"

Chyba mało kto nie widział reklamy z piłeczkami i nie słyszał melancholijnego, urodzonego w Szwecji Argentyńczyka, José Gonzáleza, brzdąkającego na gitarze melodię, którą pokochały miliony, często nieświadome tego, kto jest jej prawdziwym autorem. Sukces Gonzáleza bez wątpienia przyczynił się koniec końców także do wzrostu popularności The Knife, choć z dużą dozą prawdopodobieństwa można by stwierdzić, że spora część tych, którzy w pierwszej kolejności poznali kower, przy nim właśnie pozostali, przekładając kameralność i smooth-elegancję wykonania Gonzáleza, nad eklektyzm oryginału.

Mój pierwszy kontakt z "Heartbeats" datuje się na lato roku 2003, jeszcze na długo przed reklamą z piłeczkami. Kawałek zgrał mi kumpel, poznany na kursie języka szwedzkiego, organizowanym przez Svenska Institutet. Pierwszy odsłuch miał miejsce gdzieś w lasach opodal Axvall, kilkadziesiąt kilometrów od Goeteborga, w którym być może już wtedy Jose Gonzalez siedział i dłubał nad swoją wersją utworu. Trudno mi wyobrazić sobie lepszy czas i lepsze okoliczności przyrody.

W 2006 roku, gdy wszyscy kojarzyli piłeczki i melodię "Heartbeats", The Knife wystąpili na koncercie w Goeteborgu dając publiczności w prezencie nową, korespondującą z mroczną atmosferą ledwo co wydanego albumu "Silent Shout", interpretację "Heartbeats". I ta właśnie pozostaje moją ulubioną po dziś dzień.



poniedziałek, 12 grudnia 2011

Przerywnik - To Co Najlepsze w 2011

Siódma rano, zrywam się o świcie. No, trzeba się umyć. Chwytam moją ulubioną miskę w dinozaurki, nalewam mleka, nasypuję płatków, dokładam czekolady i konfitur, mieszam, jem. Czas ucieka, każdy się śpieszy, nawet Kraśko w TV mówi jakby szybciej. Biegnę na przystanek autobusowy, uff, zdążyłem, jakbym nie zdążył to kapa, bo kolejny za godzinę. Wchodzę. Konduktor z przodu, dresiarnia z tyłu, muszę podjąć błyskawiczną decyzję, gdzie się usadowić. Ale luz, bo dziś jest piątek, muszę uderzyć w miasto. Każdy w końcu czeka na weekend. Sms od Pawła "Melanż, melanż? jee!", odpisuję "git, git, git!". Nareszcie wieczór, suniemy podrasowanym fordem ka po gierkówce, wiatr rozwiewa mi włosy, w pytę - myślę, dziś będzie w pytę. Wiesz jak to jest, kumple obok, każdy czeka podekscytowany na początek weekendu. Wczoraj był czwartek, jutro sobota, pojutrze niedziela, kurczę chciałbym, żeby ten weekend nie miał końca. Czilujemy się, rozkoszując jazdą, a tu pasem obok sunie jakiś czarnoskóry koleś i przyjaźnie nam macha. Piątek, piątek! - krzyczymy. - Bibka,bibka jea! - odkrzykuje nasz czarnoskóry ziom.

Następnego dnia dostaję od kumpla linka do jakieś piosenki na youtube, słucham i myślę, że muzyka pop jeszcze nigdy nie była tak blisko prawdziwego życia.



piątek, 2 grudnia 2011

Numer 159 - Elvis Costello "Kinder Murder"

Czasem zazdroszczę kolegom i koleżankom, pisującym w innych zakątkach sieci, giętkiego języka, zdolności precyzyjnego dobierania myśli w słowa, fajnych metafor i ciekawych skojarzeń. O grach intertekstualnych nie wspomnę. Ja od biedy muszę się posiłkować tymi moimi historyjkami, które w zamyśle mają oddawać nastrój danego utworu, przekazywać pod- czy ponadprogowo jakieś ukryte znaczenia. Ale to w sumie tylko banalne historyjki.

Ta o "Kinder Murder" jest stosunkowo prosta, bo wystarczyło, że wybrałem się na piwo z dawno nie widzianym kolegą. Było też dwóch innych kolegów, których widuję częściej, gwoli ścisłości. Więc wędrujemy po mieście, od knajpy do knajpy, miejsca sobie zagrzać nie możemy. Zimno nie jest, choć to już ponoć zima. Zaczyna robić się późno, kierujemy się więc w stronę dworca. Myślimy sobie, a nuż coś po drodze się trafi. No i się trafia.

Nazwałbym to hacjendą, co ponoć w slangu ulicznym oznacza dom, ale mnie zawsze się kojarzyło z piątej świeżości barem, gdzie starsi panowie wspominają stare czasy, zmęczone życiem panie patrzą smutno przed siebie, a barman, przyduszonymi oparami tytoniu, kiwa jednostajnie głową w rytm muzyki puszczonej ze zdezelowanej maszyny grającej.

Wchodzimy więc, dymu nie ma, odkąd w całej Europie zaczęto zabraniać palić w miejscach publicznych. Barmana też nie. Ale są starsi panowie. I jakaś młoda pani w towarzystwie dwóch panów. W telewizorze podwieszonym na ścianie leci jakiś mecz. W końcu zamawiamy piwo - "Huerlimann x 4, bitte" - siadamy sobie przy drewnianej ławie. I natchnieni magiczną siłą tego miejsca zaczynamy wspominać stare historie z życia.

Parę minut wcześniej melodia z "Kinder Murder" już zaczyna przebijać się w mojej głowie, tak jakbym po prostu musiał wykreować swoją własną ścieżkę dźwiękową do nostalgicznie nacechowanych sytuacji życiowych, jak właśnie ta, tu i teraz, w tej hacjendzie czy powiedzmy barze. W tym właśnie momencie, choć na co dzień tego nie robię, mam ochotę zapalić.

Kolega kończy właśnie opowiadać o rejsie na mazurach. Sięgam po mój kufel piwa, wychylam łyk i ponaglany spojrzeniami kolegów zaczynam opowiadać swoją historię sprzed paru lat.